Wizualnie wspomnienia kojarzą mi się podobnie, co temu miłemu młodemu (po debiucie Niwei to już zbitka nieuchronna) człowiekowi od TyM: z wyblakłymi kolorami z odbitek na papierze firmy Orwo albo innym równie niedoskonałym. Ze zdjęciami z wakacji, znad morza. Rzeczy w tym, że wspomnienia kojarzą mi się też z „Łowcą androidów” Ridleya Scotta. Z wszczepianiem sztucznych reminiscencji – które dotyczy prawdopodobnie również głównego bohatera – i z kolekcjonowaniem zdjęć, które zastępują te prawdziwe wspomnienia. Jeśli ktoś, jak Chaz Bundick, urodził się w roku 1986 i za podstawowy punkt odniesienia dla swojej zamglonej jak wspomnienia muzyki bierze sobie lata 80., jest takim Blade Runnerem właśnie.
No dobra, nadrobiłem te zaległości, a przynajmniej się przyłożyłem. Pop Jukebox zwrócił mi uwagę na trójkową audycję Piotra Miki „Strzały znikąd” (już wcześniej miewała najlepsze playlisty w całym publicznym radiu – śledzę z zazdrością), w której tenże opowiedział krok po kroku niedługą historię chillwave’u. Toro y Moi, z tego, co się dążyłem zorientować, jest najlepsze z całej paczki. Kompletnie nie wiedziałem tylko, czym wytłumaczyć sobie sklejkę gatunkową, jaką jest ten gatunek (na który mocno napuszczali mnie sympatycy i przeciwnicy tego bloga, przysiągłbym, że w tle słyszę rżenie koni), dopóki kilka tygodni temu nie poszedłem na środowiskową imprezę z publiką między 30. a 40. rokiem życia, która zatrudniła sobie didżeja mającego na oko lat 20. Ten najwyraźniej doszedł do wniosku, że powinien grać lata 80. Co nie byłoby nawet takim złym ruchem, bo na fali nostalgii mógłby tak spokojnie dopłynąć do rana, słysząc pokrzykiwania wstawionego emeryckiego grona. Problem w tym, że dla tego sympatycznego i nawet dość sprawnego didżeja lata 80. to coś, co nie uwzględnia subtelnych różnic między C.C. Catch i Modern Talking a Kajagoogoo i Spandau Ballet, więcej nawet: pomiędzy Sabriną a The Human League. Usłyszałem po prostu wszczepione wspomnienia. Bundick oczywiście jest bardziej osłuchany niż ten didżej, jego sympatie idą w przedziwnych kierunkach, bo zamiast na nowych romantyków powołuje się na duet Hall & Oates i w sumie ma to nawet jakie-takie przełożenie na rytmikę jego płyty.
O samym Toro y Moi trudno coś dodać po obszernej i wnikliwej recenzji Borysa Dejnarowicza na Porcys.com. Dejnarowicz pisze o dość istotnym dla mnie subiektywizmie oceny. Tu głęboko się z nim zgadzam, odnotowując z pewną satysfakcją znak działania nostalgii (a zatem i starzenia się) dopadającej kolejne pokolenie recenzentów muzycznych. Abstrahując od wartości płyty – w pewnym sensie jest to recenzja przełomowa, pokoleniowa. Tym bardziej nie mam zamiaru wystawiać ocenę recenzji BD. A gdybym miał, nie byłaby to próba dialogu międzypokoleniowego, bo w tej sytuacji stoję akurat murem za autorem Porcysa. Ba, podoba mi się, kiedy recenzent ryzykuje – a napisanie recenzji, w której Toro y Moi ustawia się jako pierwszy album nowej muzycznej ery to tak ewidentne rzucanie się z szablą na czołgi, że aż wdzięczne (jak sama płyta zresztą). Bez szans na realizację, ale poruszające. I o to chodzi. Taki rodzaj odwagi lubię.
Jeszcze ciekawszy jest dla mnie jednak subiektywizm odbioru. To, o czym wspomina w wywiadzie w styczniowym „Ruchu Muzycznym” rosyjski kompozytor Dmitrij Kurlandzki. Nie żebym znał się na Kurlandzkim, ale słuchając TyM i podczytując sobie gazetę zobaczyłem w tym materiale myśl tyleż banalną, co istotną: że różni ludzie, słuchając obiektywnie tego samego utworu, słuchają stu różnych rodzajów muzyki. Nie chodzi tu tylko o różnicę w ocenie. Chodzi o sam odbiór. Dejnarowicz i ja słuchamy – i będziemy słuchać – zupełnie innego Toro y Moi.
Jakiego w takim razie ja słucham? Na pewno – jak zaznaczyłem na wstępie – macającego lata 80. od zupełnie dla mnie niezrozumiałej strony. Pewnie dzięki temu łączącej rzeczy, których ja bym sobie w jednym kawałki nie wyobraził. Z drugiej strony – ja nie słucham płyty pokoleniowej ani nawet kreacyjnej dla nowego nurtu. Dla mnie porównania z Animal Collective – by nie wspominać już gatunkowego praojca Ariela Pinka, którego słuchałem, ale z dzisiejszej perspektywy muszę przyznać: kompletnie nie zrozumiałem – są tak oczywiste, tak czytelne, że nie ma mowy o tworzeniu nowej jakości. Pogłosy są z My Bloody Valentine, albo i 4AD, a glitche z Prefuse 73. Ba, jest coś z klimatu Savath & Savalas, innego projektu Herrena – zapisywanego niekiedy (sic!) jako Savath y Savalas. Chórki z ciętych fraz wokalnych wysamplowanych tu i ówdzie to wręcz znak firmowy Guillermo Scotta Herrena. Poza tym, że TyM ma więcej patentów na przyciągnięcie słuchacza melodią, owym nostalgicznym klimatem. Jest lepszy „muzycznie”. To się oczywiście chwali i nawet taki staruch jak ja musi to przyznać.
Gorsza rzecz z brzmieniem. Nie bez znaczenia jest dla mnie samplowanie kawałków wyciągniętych z internetu (o czym sam Bundick wspomina), a zatem z zadaną wewnętrznie kompresją – co w stosunku do „winylowego” samplingu rodem z nagrań z DJ-a Shadowa czy nawet Prefuse 73, dodaje całości dość nieprzyjemnego balastu. Ta muzyka się dusi w kompresji. Specjalnie czekałem z opisywaniem tego do nadejścia wersji kompaktowej, żeby porównać to z kursującą w obiegu empetrójką. I w samym nagraniu nawet jest trochę powietrza, ale materiał wyjściowy jest zepsuty i ostatecznie i tak robi to wrażenie garnka zupy, do której komuś się wysypało ćwierć kilo mąki. Owszem, pomysł tak zwanej sceny chillwave, żeby psuć świadomie, stylizować brzmienie na dźwięk z kasety magnetofonowej, pomysł na obcinanie wysokich i lekkie przesterowanie basu, udawanie taśmowej saturacji (albo tłumaczenie w ten sposób tanizny) jest bardzo dobry. Zresztą Bundick przynajmniej część nagrań rejestruje na taśmę. Tyle że jest to pewnie tani magnetofon 4- lub 8-ścieżkowy do użytku domowego. Nie ten efekt. OK, może twierdzę tak znów dlatego, że ja jestem kasetą wymęczony na wszystkie sposoby. Że całe lata 80. znam właśnie z kaset, więc to mnie nie rusza. Ale jasne, można powiedzieć, że jako dziecko kasety byłem wychowany w kulcie krystalicznych wysokich, w walce o dynamikę, o szerokie pasmo, w walce o mityczny cyfrowy compact disc. I że nie zrozumiem ja ci za Chiny myślenia na opak. Subiektywny odbiór jest więc taki, jaki jest. Ja mam wrażenie, że Bundick potrzebuje teraz sporo pieniędzy i jeszcze więcej czasu.
Dlaczego wspominam w tytule o starciu chillwave’u z minimal wave? Otóż w tym samym mniej więcej czasie ukazała się zupełnie inna płyta, której słuchałem na przemian z Toro y Moi:
Różni wykonawcy „Minimal Wave Tapes, Vol. 1”, Stones Throw
premiera: 26.01 (na winylu od 2009), źródło: Boomkat.com (mp3)
8/10
Był sobie gatunek, czy też raczej – podobnie jak w wypadku chillwave – scena, z którą świat nie obszedł się miło. Międzynarodówka syntezatorowa przełomu lat 70. i 80. – grupy, które nie miały hitów z list przebojów, bo zbyt nowofalowe, zbyt minimalistyczne lub zbyt wielka konkurencja była po prostu. Minimal wave. Tak nazwała się również nowojorska firma, która zaczęła wznawiać ich płyty. A ponieważ sama firma też raczej drugoplanowa, to nagrania jej drugorzędnych podopiecznych wydała w formie kompilacji firma Stones Throw. W ten oto sposób fragmenty reedycji spod znaku MW zaczęły trafiać pod strzechy.
Zimna elegancja Oppenheimer Analysis, ich snujące się syntezatory, cienkie jak na początek lat 80. przystało, ale jakie dynamiczne. Młodzieńczy zapał Turquoise Day, o których poza datą nagrań (1983) nic nie wiem. Przepiękny przykład chłodnego francuskiego electro-popu w wykonaniu Deux. Albo mroczne riffy Das Kabinette – coś pomiędzy Kraftwerkiem a Bauhausem – zespołu brytyjskich outsiderów, dla którego największym powodem do sławy jest fakt, że dziewczyna z ich teledysku chodziła później z samym Garym Numanem. Wreszcie industrialny charakter zespołów z krajów Beneluksu, bezpośrednio wyprzedzający cały ruch EBM. Przemysł płytowy już raz nie obszedł się z nimi sprawiedliwie, a nie docenić po latach ich piosenek oznaczałoby tkwić w błędzie. Oni już przetrwali trzy dekady i brzmią lepiej od swoich naśladowców. Życzę tego samego środowisku chillwave, które pojawia się w lepszych czasach, kiedy wystarczy parę tygodni, by postawić na nogi krytykę internetową, więc start ma dużo głośniejszy.
Kiedy pierwszy raz tego słuchałem, z mętną wiedzą o tym, czym było minimal wave, a już na pewno bez znajomości tych wykonawców, doszedłem do wniosku, że to kolejny hołd dla lat 80. oddany przez młode zespoły. Uznałem, że jest idealny brzmieniowo. Okazało się, że tak idealny może być tylko oryginał. Swoją drogą po emisji utworów z kręgu minimal wave w Trójce doświadczyłem chyba największej aktywności radiowych hejterów – co pokazuje, że to nie jest rodzaj muzyki, który nie całkiem podpada pod ejtisową nostalgię. Im kojarzy się z tępym i mało wyszukanym dicho, czego ja nie byłem w stanie zrozumieć. I tu w sumie trzeba by było wrócić do tego subiektywizmu odbioru, ale może już wystarczy na dziś.
ps Chciałbym przy tej okazji przeprosić BW (ciekaw jestem, jaka jest jego opinia w tej sprawie – w końcu pokoleniowo w połowie drogi między mną a BD) w za wyjątkowe ślimaczenie się z publikacją tego wpisu, ale chyba jego ostateczna objętość dużo tłumaczy. 😉 Resztę stałych czytelników informuję, że blog działa, choć wydawałoby się, że nie hale, jak w tytule poprzedniego wpisu, tylko tego bloga porósł mech.
przeprosiny przyjete 😉 teraz juz wiem dlaczego tak dlugo to trwalo i chyle czola z uznaniem.
a mojej opinii w tej sprawie zdecydowanie blizej do Twojej niz do BD. niemniej musze przyznac, ze targaja mna dosc sprzeczne odczucia. z jednej strony trudno nie byc Toro Y Moi zachwyconym, z drugiej – na dluzsza meta trudno sie tym nie meczyc. byc moze wlasnie ze wzgledu na to programowo niedoskonale brzmienie proponuje sluchac w malych dawkach. wowczas Toro Y Moi zachwyca, jak najbardziej.
Ale tyle hałasu tylko dlatego, że porcys wystawił 9,7? Porównując z pitchfork to Washed Out jest tym lepiej ocenianym a o Erneście Greene ani słowa 🙂
Co do „wyblakłych kolorów z odbitek na papierze firmy Orwo albo innym równie niedoskonałym” pragnę jedynie poinformować, że owe niedoskonałości wynikają jeno ze starzenia się papieru. A co za tym idzie wszystkie kolorowe odbitki po kilkudziesięciu latach zaczynają tracić kolor – zupełnie niezależnie od producenta. Czyli to co dziś drukujesz czy powielasz w labie za lat dwadzieścia będzie wyglądać podobnie jak owo ” Orwo albo inny równie niedoskonały” papier. Oczywiście można temu nieco zapobiec np. drukując archiwalnymi tuszami na archiwalnych papierach lub włożyć wspomnienia do lodówki by się wolniej odbarwiały…
Sympatyczny przewodnik po minimal wave przygotował Factmag – dostawiając przy okazji trochę świeżynek:
http://www.factmag.com/2010/01/26/20-best-minimal-wave/
Niektóre zbyt toporne na dzisiejsze czasy, ale od czegoś musiało się zacząć.
Od 2 tygodni płyta TyM prawie nie opuszcza odtwarzacza… czary jakieś
@generation gap
i wyszło! Strzały to ulubiona audycja polskiej młodzieży (nawet Miazgę dostała).
Ale z Bundickiem nie chodzi o to skąd jest zaczerpnięta dana inspiracja, tylko o to, że on te wszystkie źródła, na które się otwarcie powołuje (Daft Punk, Sonic Youth, Jay Dee) i inne (Michael Jackson chociażby) zbiera razem i reinterpretuje. Czyli praktycznie nie ma czegoś takiego, że „numer 3 zrobimy na hip hopowo, a 7 poleci dream popem”, „Causers…” jest całością z przebogatą bibliografią (napisałem „praktycznie”, bo closer wyróżnia się jako rzecz w stylu Scritti Politti). To nie tylko sama nostalgia! Nie wiem też o co chodzi z brzmieniem, jak dla mnie bardzo smakowita rzecz, daleka od tego „jak się teraz gra”, a hasło „kompresja” wskazuje przecież na coś zupełnie innego (porównajmy „Causers…” z np. wymuskanym „Odd Blood”).
Bartek, naprawdę twierdzisz, że w tej recenzji Dejnarowicza i banalnym stwierdzeniu na temat subiektywizmu oceny jest coś godnego uwagi, nawet „pokoleniowego”??? Dla mnie tłumaczenie przez 5 akapitów mało odkrywczego poglądu, który dałoby się streścić w 2-3 zdaniach to klimaty z końca lat 90. i jakichś nawalanek usenetowych, a nie wypowiedź autora, który wydawałoby się zjadł zęby na Pitchforku, STylusie, ILMie itd. Inaczej może rozumiemy „ważne teksty”.
dla mnie w Bundicku jest fascynujące to, jak jego projektu ogniskują wiele różnych trendów – lo-fi nostalgię, zglitchowane brzmienie, echa french touch, echa „szkoły kalifornijskiej” (Flying Lotus, Dam Funk), czy jakiś dość wprost podany pop. nie wszystkie tracki mają jednak poziom „Blessy”. niektóre lekko przynudzają. poza tym jednym kawałkiem nie miałem jeszcze momentu olśnienia w t emacie tego artysty.
@Łukasz Henszel –> Dlaczego nie? W końcu kiedy oni ostatnio dali taką notę komukolwiek?
@Mariusz Herma –> Dzięki, fajnie zrobiony ten przegląd.
@Piotrek –> „Ważność” tej recenzji nie polega wg mnie na tym, że subiektywizm oceny to odkrycie, to jasne. Chodzi mi o to, że ten tekst to po prostu zanegowanie dotychczasowej linii Porcysa. W tym sensie – przełomowa rzecz. Chociaż może nie powinienem był użyć terminu „pokolenie”, tylko „środowisko”.
A co sądzisz o „Minimal Wave Tapes”, tak przy okazji?
Ale byłoby ‚miło’ jakby recenzje o pewnych albumach pojawiały się tutaj niezależnie od autorytarnych kontrowersyjnych teorii porcys.
Wiadomo, to subiektywne wybory, ale nie napisałeś dotąd nic o bardzo ważnych (we współczesnej popowej muzyce) projektach Air France, Neon Indian, Washed Out, Dirty Projectors, Sally Shapiro… Czy to aby nie jest malutka ignorancja? 🙂
Ależ to jest ignorancja, jak najbardziej, przynajmniej w wypadku całej rzeszy chillwave’owców. 🙂 Nawet nie próbuję tu pozować na znawcę gatunku. Z kolei o Dirty Projectors wspominałem na tym blogu (króciutko, ale jednak). Sally Shapiro znam, ale nie powiedziałbym, że jest bardzo ważna. Kwestia upodobań. No i wszystkiego tu nigdy nie będzie – pamiętaj, że to TYLKO blog.
W mojej świadomości ‚Bad Romance’ Sally Shapiro funkcjonuje jako pierwszy ważny i stosunkowo głośny album nagrany w konwencji post italo disco. Dzięki Sally spojrzałem z większą pokorą na potencjalnie słabe wcześniej (w mojej świadomości) wydawnictwa lat 80tych. A dodatkowo (choć banalnie) to piękna płyta o miłości. Ale znów to bardzo osobisty album i chyba taki nieobiektywnie pozostaje dla tych, którzy otaczają Sally Shapiro pewną formą ‚kultu’.
Wiadomo, że chodzi o ‚Disco Romance’ Sally Shapiro 😉
@“Minimal Wave Tapes”
sympatyczne to to. kilka miłych skojarzeń – devo, units. lubię to!
na razie nic, bo minimal wave obczajam za pośrednictwem zalinkowanego wyżej artykułu fact magazine, samej kompilacji nie słyszałem i powiem szczerze, jednym uchem wpadło… no, ale może powinienem posłuchać mocniej 😉
Ja też doceniam odwagę, erudycję i sprawność warsztatową Dejnarowicz.
Oczywiście jego recenzji do końca nie przeczytałem, bo takiego wodolejstwa i egzaltacji to nie zniese, ale czuję, że napisał Rzecz Wielką…
Jak zawsze zresztą. Miszcz.
Co do Minimal Wave i podobnych zapomnianych nurtów bądź artystów, to polecam album History of Jazz. Nie są to utwory minimal wavu „tanecznego”, jak powyższe, ale niesamowicie ciekawe, trochę toporne, no i właśnie – nieznane.
http://433rpm.blogspot.com/2008/10/history-of-jazz-tape-lagence-des.html
W ogóle, polecam cały blog, wiele zakopanych skarbów można znaleźć.
Obawiam się, że Tory y Moi może nie przetrwać próby czasu, dlatego ogłaszanie przez BD ”Causers Of This” płytą, która będzie Kid A lat 10`s to pomyłka. Podziwiam tylko wykorzystanie przez Toro y Moi wiedzy i osłuchania. W ogóle cały chillwave może skończyć tak jak dance punk.
Dance punk? No, Kamp całkiem fajny singielek, na ten przykład.
Szacunek za tekst o TyM, znaczy, wogole szacunek. Drugiej nie slyszalem, ale moge sobie wyobrazic.
bez grzebania się w etykietkach – kawał przyjemnej, tapetowej muzy, idealnej na rower wcześnie rano. nic nie wzrusza, nic nie denerwuje, a tempa idealne żeby się nie zmachać.
Dzieki za zwrócenie uwagi na to, ze w ogóle istnieje.
Pingback: Półkolonie w mieście | Masowa Konsumpcja Kultury Masowej
Pingback: Polifonia » Archiwum bloga » Cudowne lata Ariela Pinka
Pingback: Polifonia » Archiwum bloga » 15 staroci odkurzonych w roku 2010
Pingback: Polifonia » Archiwum bloga » 33 płyty roku 2010