Szkodołamacz – o Władysławie Bartoszewskim

Tekst napisany w roku 2011 do albumu pamiątkowego na 90. urodziny Władysława Bartoszewskiego.

Trudno z siedemnastoletnim doświadczeniem w pisaniu opowiadać o kimś, kto ma za sobą pisania lat siedemdziesiąt. Ośmielam się tylko dlatego, że Władysław Bartoszewski ma dystans do samego siebie. Sformułował to nawet w rodzaj prawa, mówiąc o tym, że inteligenta od nieinteligenta odróżnia nieobrażanie się o żarty. Jest to przy okazji jedyna definicja inteligenta, którą skłonny byłbym zaakceptować.

Nawet jednak gdybym się na nią nie godził, przekonałoby mnie już pierwsze wrażenie, czyli ton głosu Profesora (ten krytykowany tytuł w znaczeniu: człowiek, od którego można się czegoś nauczyć). Bezwzględny i pewny, choć lekko zdarty, mocno nosowy i załamujący się między tenorem a barytonem. Tak bym go opisał, pozostając blisko terminologii muzycznej. Bo niewiele ma wspólnego w tych kategoriach z dyszkantem, imputowanym Bartoszewskiemu przez środowiska „twardopolskie”, których publicyści wprawdzie wyjątkowo często interesują się operą, ale tutaj niedosłyszą. Nie nazwałbym też jego głosu furiackim i krzykliwym, jak o nim pisują, za to określenie Maschinengewehr – czyli „karabin maszynowy” – które dostał w powojennym więzieniu, pasuje jak ulał. Ilekroć słyszałem go na scenie albo w telewizji, miał tempo karabinu. Tyle że działał raczej na rzecz redukcji szkód w stosunkach międzyludzkich niż ich pogłębiania. Ma też zawsze niekiepską celność – gdy na przykład przy odbieraniu jednej z licznych nagród Władysław Bartoszewski zaznaczył, że nigdy nie wskazał wprost adresatów słowa „dyplomatołki”, po prostu odezwali się sami.

W błyskotliwym potoku słów tego bohatera dialogu polsko-niemieckiego polszczyzna staje się równie skuteczna, co słynąca z precyzji – i dobrze mu znana – niemiecka językowa Waffe. Jego język ma też, przy wszystkich tych rzucanych co chwila archaicznych określeniach typu „cymbały” albo „rybki, pipki i guziki” (przeciwieństwo „spraw fundamentalnych” w języku Bartoszewskiego), charakter niezwykle atrakcyjny dla mnie i zapewne też ludzi młodszych ode mnie. Może dlatego, że archaizmy z pokolenia dziadków są zazwyczaj dużo atrakcyjniejsze niż przestarzałe zwroty z pokolenia rodziców. Słowa wyjęte z głębokiego lamusa mają odświeżającą moc, podczas gdy te ledwie wczorajsze stają się językiem lamusów. A jeszcze w ustach człowieka na tyle starego, że mógł śledzić „Przygody Koziołka Matołka” na bieżąco, gdy się ukazywały, takie „dyplomatołki” brzmią – przyznajmy – wyjątkowo atrakcyjnie.

Miałem dziadków, którzy po trudnych doświadczeniach wojennych pozostawali równie „wesołymi staruszkami”, jak się czasem opisuje Bartoszewski. Łatwo mi więc taką postawę zaakceptować, polubić, podzielać. Trudniej z doszlusowaniem do wzorca. Gdy piszę te słowa, polski rząd zapowiada reformę emerytalną. Otóż mam pewne podejrzenia, że i do niej premiera Tuska przekonał przykład Władysława Bartoszewskiego. Ten za magiczną granicą 67 lat właściwie nie tylko nie skończył, ale dopiero zaczął nowy etap kariery – w dyplomacji i polityce. Tyle że w jego wypadku przekraczanie granic to życiowa specjalność.

Bartek Chaciński – rocznik 1974, dziennikarz, krytyk muzyczny, autor serii „Słowników najmłodszej polszczyzny” i książki „Wyż nisz”, pracuje w tygodniku „Polityka”.

Skomentuj

Wprowadź swoje dane lub kliknij jedną z tych ikon, aby się zalogować:

Logo WordPress.com

Komentujesz korzystając z konta WordPress.com. Wyloguj /  Zmień )

Zdjęcie na Facebooku

Komentujesz korzystając z konta Facebook. Wyloguj /  Zmień )

Połączenie z %s