Joanna Newsom się rozbiera, Yellow Swans się żegnają (jeszcze o płytach lutego)

Robert Curgenven „Oltre”
Line – 12.01 – CD
7/10
Czy można coś bardzo cichego robić bardzo głośno?  Według autora „Oltre” można. Wystarczy bardzo ciche trzaski winylowej płyty, strzępki nagrań terenowych (ot, choćby bzyczenie muchy) i leciutkie sprzężenia gitarowe zwielokrotnić dzięki megazestawowi nagłośnieniowemu. Mamy więc małą muszkę i bardzo wielkie kolumny – a przynajmniej mieliśmy lub raczej mieli – ci, co widzieli Curgenvena na żywo, bo „Oltre” to nagrania koncertowe (dziennikarz „Wiadomości” dodałby jeszcze dla porządku, że większość utworów nagrano na koncertach w Polsce, a pierwsza płyta RC nosiła tytuł „Cichaczem”). W zasadzie chodzi tutaj o coś zupełnie innego – Australijczyk woził ze sobą ten sam specjalny winyl (wycięty z kolei z minimalną głośnością, więc przy odtwarzaniu bardzo podatny na zagłuszenie przypadkowymi brudami dźwiękowymi) i nagrania z koncertów miały być przede wszystkim dokumentacją stopniowego niszczenia tego materiału wyjściowego. O tym przynajmniej artysta opowiada na okładce. Ale ja tam lubię różne prymitywne mocne wrażenia muzyczne i ujęła mnie tutaj ta potęga szumu, rezonującego wentylatora, który w zwielokrotnieniu brzmi jak silniki statków kosmicznych, a wreszcie to, że czuć przepiekielny zapas mocy, która nigdy nie zostaje w pełni wykorzystana. Warto posłuchać, jeśli nie ze względów muzycznych, to z poznawczych.
Oh No Ono „Eggs”
Leaf/Gusstaff – 1.02 – promo-CD
6/10
Duńczycy obsypani nagrodami na własnych śmieciach (tam album wyszedł w roku 2009) teraz próbują podbijać kosmos. Rzeczywiście, jeśli już jacyś Duńczycy mają podbijać, to pewnie Oh No Ono nadają się nieźle. Poza tym gatunek stwarza pewne szanse na podbój – podążają bardziej w stronę rodaków z Mew niż rodaków z Efterklang, choć pewnie i z tymi drugimi znalazłoby się jakieś powiązanie. „Eggs” to nic innego jak tylko nowoczesny pop, obficie zaaranżowany, trochę na tropie MGMT, momentami Air („The Wave Ballet”), choć bardziej udziwniony. Potencjał mają kompozycje. Takie-sobie wokale w stylu pop-metalu lat 80. trochę psują efekt, a już z całą pewnością pasują tu jak pięść do karety i tylko chórki budzą respekt, a czasem w finale utworu zadzieje się tyle dobrego, że wrażenie zostanie po tym bardziej na „oh yes” niż „oh no”.
Wive „PVLL”
Exile On Mainstream/Gusstaff – 8.02 – promo-CD
7/10
Dla mnie to drobna reminiscencja z drugiego w mojej karierze sześciomiesięcznego zastępstwa w Programie Alternatywnym (z pozdrowieniami dla jego Autorki!). Bo dostałem tę płytę ewidentnie w celu grania w radiu, ale dostałem tak wcześnie, że w sieci nie można było znaleźć nawet śladu informacji o zespole. Grałem więc znakomity kawałek „Teethy” w grudniu, nie byłem w stanie powiedzieć, co to takiego, a i słuchacze (choć zwykle znajdzie się ktoś wtajemniczony) nie wiedzieli. Więcej nawet – Bartek, wydawca Programu Alternatywnego, który zna wszystkie nieznane zespoły (tak mi się czasem wydaje) nie miał nic do dodania. Najgorsze jednak było to, że nie wiedziałem, że płyta wychodzi dopiero w lutym. Potem wyszło, że to część składu slowcore’owego A Whisper In The Noise, która gra tutaj odrobinę tylko szybszą muzykę nieco bardziej przesiąkniętą folkiem i wpływami Arcade Fire, choć i Low gdzieś w tym wszystkim pobrzękuje. A że grają dość prosto i od serca, to nawet huśtawkę nierówności tej płyty da się przejść bez bólu. Na razie to jeden z bardziej niedocenionych albumów roku 2010.
Oranżada „Samsara”
Obuh – 8.02 – CD
6/10
Jedna z przyjemniejszych ostatnio polskich płyt, odwołująca się do wzorców, które lubię – krautrockowych, psychodelicznych, do Mirona Białoszewskiego (w świetnym „Impro-Miron”). Dobrze nagrana, przestrzenna i lekko poetycka muzyka, ponad modą, hajpem, blichtrem. Płynąca, lekka i świetnie pasująca do starych obuhowych romansów z gitarową psychodelią, za którymi już się mocno stęskniłem.
Broken Bells „Broken Bells”
Columbia – 8.02 – CD
5/10
Na moim egzemplarzu widnieje nalepka „Essential listening – NME”. Opinie „NME” są często równie  absurdalne, co słowo „New” w ich nazwie (przypomnę tylko, że pismo istnieje od 1952 roku). Właściwie to nie pamiętam, żeby dało się im wierzyć, bo jestem za młody, żeby pamiętać „NME” z czasów, gdy cokolwiek znaczyło, czyli z lat 70. W tym wypadku nieufność w podejściu do „NME” sprawdza się doskonale. Bo płyta „Broken Bells” może być opisywana jako łatwa, ładna, przyjemna nawet, jest wszystkim, tylko nie czymś „niezbędnym”, albo „podstawowym”, jak się tłumaczy słowo „essential”. Przy całym uroku „The Ghost Inside” (najlepsza i najbardziej niepasująca do pozostałych), „Sailing To Nowhere” czy „Vaporize” – jeśli nie poznacie tych kompozycji, dokładnie nic nie stracicie. Całą tę płytę duetu wypełniają cieplutkie numery w pół drogi do czegokolwiek konkretnego. James Mercer (The Shins) wnosi porządne, ale dość szablonowe śpiewanie, Danger Mouse – porządną, ale dość już zbanalizowaną w ostatnich latach produkcję. Gdyby Damon Albarna zakładał Gorillaz jako podkręcone nowoczesną produkcją popłuczyny po britpopowym graniu, to tak by to mogło brzmieć. Ładnie, ale co z tego? Danger Mouse może i nie skończył się na „Szarym albumie”, ale na „Demon Days” i na pierwszym Gnarls Barkley – już chyba tak. No ale mimo że nie jest to specjalnie interesująca płyta, mam tę satysfakcję, że przynajmniej znalazłem pretekst, żeby się przyczepić do „NME”.
Thee Silver Mt. Zion Memorial Orchestra „Kollaps Tradixionales”
Constellation/Rockers – 15.02 – promo-CD
7/10
Od ponad trzech miesięcy tego słucham i właściwie dalej nie mam odpowiedniego dystansu do tej płyty, jak do większości katalogu Constellation. Nie jest to najlepsza rzecz w katalogu grupy Efrima Menucka, ale zarazem nie tak rozśpiewana jako ostatnio bywało, a co za tym idzie – zostawia przestrzeń do fajnego, swobodnego zespołowego grania, które u zespołów z montrealskiej sceny cenię najbardziej. Zdecydowanie najciekawsza sekwencja utworów 2-4. Mocny i dość prosty w formie „I Built Myself a Metal Bird”, ciekawsze i bardziej rozbudowane „I Fed My Metal Bird the Wings of Other Metal Birds”, a wreszcie „Kollapz Tradixional (Thee Olde Dirty Flag)”.
Joanna Newsom „Have One on Me”
Drag City – 22.02 – 3CD
8/10
Wszyscy już wszystko napisali o nowej Joannie Newsom i jak zwykle jestem w ogonie, no ale to przecież tak obszerny materiał, że prawie ze wszystkimi można się zgodzić. Dość przerażająca pod względem rozmiarów i jak by nie patrzeć lekko monotonna, na co zwracał uwagę Mariusz Herma. Chociaż składy bywają tu różne – od harfy i głosu solo, po zespół podobnie rozbudowany co na „Ys”, z różnymi tradycyjnymi instrumentami (bałkańskie, afrykańskie) po drodze. Ale zarazem jest to płyta bardziej przystępna od poprzedniczki, gdy chodzi o formy, o czym wspomniał w swojej recenzji Marcin Bieniek. Na pewno najbardziej osobista i przeorana doświadczeniami związku z Billem Callahanem, o czym z kolei pisał Jan Błaszczak. Zgoda – z poziomu poziomu baśni i legend „Władcy pierścieni”, Newsom zeszła na poziom „Dumy i uprzedzenia”. I jeszcze bliżej Tori Amos, o czym wspominał Zee Oswald. Ale też blisko Kate Bush, Reginy Spektor, a nade wszystko Joni Mitchell. Zedytowana w postaci własnej playlisty zawartość tego albumu po przesianiu i ułożeniu po swojemu spokojnie pobije debiut i zacznie się ścigać z „Ys”. Ale oceniać trzeba wersję taką, jaką nam artystka proponuje  – ponad 120 minut na trzech płytach (trzech, bo całość krojona jest pod winyl), a ta wersja przegrywa z „Ys” na samym wstępie, to już nie euforia, tylko zadowolenie. Co mnie się o tyle podoba, że Newsom schodzi na ludzki poziom i dobrze to wróży kolejnym albumom, a przynajmniej wróży, że te albumy będą, bo nagrywanie raz za razem „Ys” mogłoby się skończyć syndromem Briana Wilsona. A to jest jedna z większych postaci, które nam dała poprzednia dekada w muzyce. Jako bonus wrzucam tutaj zdjęcia z tekturowych kopert płyt CD, bo jeśli ktoś jeszcze tego nie widział, to dużo stracił. Słówko napisałem jeszcze dla mojej nowej redakcji. Wkrótce w druku.
Ali Farka Touré and Toumani Diabaté „Ali and Toumani”
World Circuit – 22.02 – CD
7/10
Znów duet bluesowej gitary i dworsko-ludowych brzmień kory. Znów? Ale zaraz, przecież Alemu się zmarło cztery lat temu! No cóż, w tych czasach nawet śmierć nie jest w stanie uniemożliwić wydania nowej płyty. Nick Gold, producent „In the Heart of the Moon”, ich pierwszej nagranej w duecie płyty (i drugiej nagrody Grammy w dorobku Tourego), zarejestrował rach-ciach nową sesję, gdy panowie przyjechali do Londynu na promocyjny koncert. I gdy dziś, po latach pokazał materiał światu, okazał się on przewidywalnie dobry, choć nie ma już rangi takiego odkrycia, jaką niosła tamta poprzednia wspólna płyta duetu. Trochę więcej napisałem o tym albumie w jednym z moich ostatnich tekstów w „Przekroju”.
Yellow Swans „Going Places”
Type – 22.02 – CD
8/10
Nie wiem, czy słyszeliście o rewelacjach na temat amerykańskich eksperymentów we francuskim mieście Pont-Saint-Esprit, gdzie (na rok przed założeniem „NME”) rzekomo dodano do chleba LSD (przez lata odpowiedzialnością obciążano miejscowego piekarza – materiał filmowy tutaj). Otóż czasami mam wrażenie, że w Portland też ktoś prowadzi takie doświadczenia – i stąd badtripowe nagrania Jackie O-Motherfucker, Grails, White Rainbow, no i wreszcie Yellow Swans. Dla tych ostatnich to jest łabędzi – nomen omen – śpiew. Płyta wydana zresztą na długo po ogłoszeniu końca duetu. Przyznaję, że załapałem się ledwie na parę ich wcześniejszych nagrań przez ostatnie dwa lata i miałem mieszane odczucia, ale to jest prawdziwy cios w splot w swojej (wiem, że to śmiesznie zabrzmi w kontekście takiej muzyki) zwięzłości i konkretności wypowiedzi. Poza dronami, z którymi zwykle się YS kojarzy, dzieje się tu mnóstwo na wielu planach, podobnie jak u Natural Snow Buildings, można by obdzielić tym całą dyskografię niejednej dronowej grupy. Pisał już o tym albumie dość szeroko Mariusz Herma, ale nie mogę sobie odmówić – w sumie to dla takich płyt powstał ten blog.
I jeszcze z zupełnie innej beczki: Warp do wszystkich płyt ze swojego katalogu kupionych na CD lub winylu w ich sklepie Bleep.com dodaje z automatu mp3. Co jest moim zdaniem najlepszym i zdrowym od strony prawnej rozwiązaniem (pisałem o tym problemie swego czasu na łamach „Przekroju”). Mp3 dostajemy oczywiście w chwili premiery, a często (vide przykład ostatniego Autechre) – na chwilę przed. Z kolei mój ulubiony Boomkat.com wśród swoich „hot offers” ma od jakiegoś czasu masę płyt z wytwórni Type – proponuję zajrzeć, bo ceny zeszły już poniżej 4 funtów (za wysyłkę biorą nieco 1,5 funta). Nie, nie płacą mi prowizji. Na razie to ja im płacę.

5 responses to “Joanna Newsom się rozbiera, Yellow Swans się żegnają (jeszcze o płytach lutego)

  1. super, że jest nowa redakcja. jeżeli chodzi o Portland – przeczytaj sobie „Uchodźców i wygnańców” Palahniuka 😉

  2. ostatnio skompilowałem swój egzemplarz nowego albumu Panny Joanny, swoiste „essential edition”. z bólem serca wyrzuciłem kilka kawałków, które są naprawdę niezłe. w końcu zabieram się do wypalenia płyty, a tu nero pokazuje, że za mało miejsca na dysku – 88 minut! W tym momencie zdałem sobie sprawę, że to chyba lubię ten album bardziej niż mi się wydawał w czasie jego słuchania. przy okazji najlepszy 3-płytowy album od czasu …eee…. zeszłorocznego leylanda kirby’ego (choć ja mam wersję 5-płytową)

  3. Plyta Pani Newson (ostatnia) „to nuda, nuda, nuda, tak przez caly dzien, nuda, nuda, nuda nic nie dzieje sie”. Fajna laska – nie powiem chociaz osobiscie wole na odleglosc sie zachwycac Penelope Cruz, szczegolnie w filmie „Nine”. Na co mi jakies rozdygotane woklalistki/intelektualistki, po ktorych nigdy nie wiadomo czego sie spodziewac, szczegolnie tego, co maja pod obszerna sukienka w falbany?
    Mowiac wprost pani JN nie inspiruje sie tworczoscia Kasi Krzaczek tylko w sposob nachalny (po amerykansku/a’la John Z.) zwyczajnie od niej zrzyna. Tori Amos miala jakies jeszce takie lekkie zahamowania przed nasladownictwem. Coz, teraz tylko pozostalo czekac na przyjscie nowego mesjasza, mlodego Boba Dylana. Wielka szoda, ze faceci musza tego sluchac (po 40 – stce)
    Natomiast plyta „YS” byla przepiekna. Po prostu 🙂 Brawo Steve!

  4. Pingback: Polifonia » Archiwum bloga » 33 płyty roku 2010

  5. Pingback: Zero satysfakcji, czyli przyjdzie szatan i nas zje (STYCZEŃ 2014) | Polifonia

Dodaj komentarz