Pukkelpop, 15.08

Dzień drugi festiwalu zaczęliśmy (jakże by inaczej) od frytek z majonezem. Grał straszny zespół Sons of Albion, o którym nic nie wiedzieliśmy. Potem w celach poznawczych odwiedziliśmy scenę The Shelter, na której przez cały festiwal przygrywały kapele punkowe i metalowe, gdzie dominował kolor czarny i fryzury emo. Wreszcie miniplażę z hamakami i fajkami wodnymi, przy których ktoś powiesił kartkę: „nie używać do miękkich narkotyków”. A ponieważ brzmiało to jak instruktaż, wszyscy przyklejeni do fajek sympatycy palenia mieli jak jeden mąż oczy czerwone jak u angory. Przypominam tylko dla porządku, że do granicy holenderskiej było 40 kilometrów.

Na poważnie zaczęło się od Sons and Daughters. Flaga szkocka raźno powiewała w jednym z pierwszych rzędów, ale nam wydało się to jeszcze bardziej przeciętne niż na płytach, chociaż wokalistka miała w sobie sporo energii, a gitarzysta – najmodniejsze okulary słoneczne na całym festiwalu. Poszliśmy do Chateau na Ninę Nastasię. To miał być jeden z mocniejszych punktów drugiego dnia. Przypominam dla porządku: godzina 14.00. Nie jest łatwo zbudować atmosferę o tej porze dnia, gdy się jest solową artystką z gitarą i eterycznymi balladami po dwie minuty. I nie było łatwo, ale było warto zostać, choć mam wrażenie, że po 40 minutach Nina dopiero się rozgrzewała. Tymczasem na dużej scenie zaczynał już Michael Franti and Spearhead, reggae’owa kapela z lekkimi rockowymi naleciałościami i mocnym politycznym przekazem i w pewnym momencie słuchaliśmy już bardziej ich niż Niny. Zresztą ona sama miała problem z odsłuchem. To notabene jedyny zgrzyt techniczny na tym festiwalu, gdzie namioty były przygotowane jak małe sale koncertowe, ze ściankami nieźle pochłaniającymi fale dźwiękowe – byłem pełen podziwu dla jakości dźwięku, bo lepszej nie usłyszałem ani na Roskilde, ani na Melcie czy innych imprezach, na jakie zwykłem jeździć w poprzednich latach. Podobnie zabawowy koncert co Franti dał miejscowy zespół Arsenal z gościnnym udziałem Mike’a Ladda. Tyle że i to bardziej nadawało się jako podkład do jedzenia gofrów niż do osobnego słuchania. Czego nie można powiedzieć o kolejnym tego dnia koncercie, który zobaczyliśmy od początku do końca, czyli Caribou. Słyszałem sporo o ich dobrym występie na Offie i chciałem nadrobić zaległość, zresztą zeszłoroczna płyta „Andorra” bardzo przypadła mi do gustu – a to ona stanowiła większą część repertuaru koncertu. Tu Dan Snaith (piszę dla niezorientowanych, bo pewnie spora część czytelników bloga widziała mysłowicki koncert) pojawił się w towarzystwie trzech muzyków, a spora część koncertu wykonywana była na dwie perkusje (oba instrumenty z przodu, trochę jak na koncertach Tortoise, bardzo to zresztą dobry i widowiskowy patent). Ogólnie miałem wrażenie dużo lepiej przyprawionej, mocniejszej i bardziej transowej muzyki niż na płycie. Bardziej słychać było podobieństwa do wczesnego Pink Floyd, także w sposobie myślenia muzyków, którym do perfekcji daleko, ale za to świetnie, naprawdę świetnie radzą sobie z rozpisywaniem utworów na instrumenty. Choć oczywiście brzmieniowo rzecz wypada współcześnie i nie ma mowy o stylizacjach na lata 70. To jest rodzaj występu, który przyciąga wręcz magnetycznie, także przez świetnie opanowane przechodzenie z utworu do utworu, płynność, tempo. Trzeba zobaczyć.

Trudno się dziwić, że po takim występie grupa Cold War Kids na dużej scenie wypadła trochę blado. Lepiej za to brytyjski Foals, który okazuje się na scenie niesłychanie wprost energetycznym zespołem. Za parę lat, gdy nazbierają trochę repertuaru, będzie to niezły show. Nie jest to muzyka, której byłbym w stanie słuchać cały czas, ale na żywo było dobrze. Za to występ Leili w sali Dance Hall, wypełnionej może do jednej trzeciej, utwierdził mnie w przekonaniu, że twórcy muzyki czysto elektronicznej po prostu mają gorzej. Iranka dwoiła się i troiła za konsoletą, przez 10 minut nie zdołała nawet zapalić trzymanego w zębach papierosa, ale efekty nie były porażające, potem doszedł do tego wokalista, tymczasem my sobie poszliśmy. I prawdę mówiąc ten występ nas wyczerpał. Nie byliśmy w stanie cieszyć się niezłym koncertem Tunng, a reszta programu tego dnia nie interesowała nas już w większym stopniu. Metallicę w ogóle mieliśmy w planach ominąć i zacząć wielogodzinną podróż do domu. Bez przesadnego wypominania tego, co miało się wydarzyć trzeciego dnia, włącznie z MGMT, Sigur Rós i Girl Talk. No ale trzeba przecież sobie coś zostawić do nadrabiania na następny raz. Być może znów w Hasselt, bo miejsce jest bardzo dobre do obejrzenia wielu ciekawych wykonawców w krótkim czasie. Małe, wygodne, a jednocześnie programowo obszerne. Nie ma tu może klimatu Roskilde, publiczność jest nieco bardziej przypadkowa, ale wszystko poukładane jak gdyby rzecz się odbywała w Szwajcarii, a nie w Belgii. Co ma swoje zalety, kiedy czasu miało się mało. 😉

3 responses to “Pukkelpop, 15.08

  1. planuję tam się wybrać za rok. twoja relacja mnie jeszcze bardziej zachęciła. szukam alternatywy dla roskilde…

  2. To miło. Polecam zdecydowanie. Choć muszę przyznać – Roskilde jest jednak dość wyjątkowe pod wieloma względami. Publiczność ma chyba lepszą, najlepszą, jaką znam na letnich festiwalach… 🙂

  3. Pingback: Polifonia » Archiwum bloga » Pocztówka z kraju wolności

Dodaj komentarz