Johnny Cash: To on rozniecił ten pożar

71-letni dziś Johnny Cash wprowadzał gitary do więzień, na amfetaminie rozbijał samochody i podpalał lasy. Teraz w przeboju „Hurt” brzmi, jakby żegnał się ze swoją publicznością na zawsze

Bono z U2 i producent Rick Rubin płakali, gdy zobaczyli to wideo. Johnny Cash dostał za nie nagrodę MTV, ale nie odebrał jej, dziękował tylko ze szpitala, w którym wylądował na skutek problemów z żołądkiem, kolejnych z serii zdrowotnych przejść artysty.

Wideo — które emitowała nawet CNN — nakręcił Mark Romanek (autor filmu „Zdjęcie w godzinę” i klipów Madonny, U2 czy Michaela Jacksona), który w Cashu zobaczył starego człowieka z niezwykłą przeszłością. Pokazuje jego zbliżenia i zdjęcia z dawnych czasów. Gdy widać fotografię jego matki na ścianie, Cash posępnym głosem śpiewa: „Odchodzą wszyscy, których znam”, co obserwatorzy znający zły stan zdrowia artysty odczytują jako pożegnanie.

Wydawałoby się, że ta współczesna piosenka o uzależnieniu narkotykowym napisana przez Trenta Reznora z Nine Inch Nails nijak nie pasuje do gwiazdora country. I tu łatwo się pomylić. Cash to nie tylko country. Ten muzyk, który od prawie 50 lat wydał 1500 piosenek i sprzedał 50 milionów płyt, to historia rock and rolla nie mniejsza niż Elvis Presley czy Jerry Lee Lewis — i ciągle żywa. W czarnej marynarce i czarnym T-shircie wygląda jak prorok zagłady, a jego historia ma niejedną ciemną kartę. To on jest do dziś jedyną osobą skazaną w USA za spalenie państwowego lasu i on jest ulubieńcem amerykańskich więźniów.

Self-made man
„Nigdy nie zmieniaj głosu” — to była jedyna rada, jaką Cash dostał w czasie kilku zajęć ze śpiewu. Potem nauczycielka doradziła mu: „Nie bierz już lekcji, śpiewaj po swojemu”. Ucieszył się ze względu na matkę, która musiała pracować po godzinach, żeby zarobić na lekcje syna. Był rok 1944. Johnny miał 12 lat, a w głowie dźwięczały mu przemówienia Winstona Churchilla ze słowami: „Nigdy, nigdy się nie poddawajcie”. Chciał być taki jak jego uzdolniony muzycznie starszy brat Jack, który zginął kilka lat wcześniej, pracując przy krajzedze. Johnny postanowił nie poddawać się i śpiewać.

W połowie lat 50. zgłosił się do wytwórni Sun Records w Memphis. Nagrywał tu Presley i kilka lokalnych gwiazd, zespoły bluesowe i soulowe. Zadzwonił do samego szefa, legendarnego Sama Phillipsa, ale ten nawet nie chciał słyszeć o rozmowie. Potem dzwonił jeszcze dwa razy, po czym dowiedział się, o której Phillips przychodzi do pracy, i pewnego ranka pojawił się w Sun Records osobiście. Usiadł na schodach z gitarą. — Kiedy Phillips przyszedł, przedstawiłem się. Zapytał: „To ty jesteś ten, który dzwonił?”. Powiedziałem, że tak. Ryzykowałem – mógł albo mnie popędzić, albo zaprosić do środka. Był najwyraźniej w dobrym humorze, bo powiedział: „Wejdź, posłucham”. I tak też zrobił. „Przyjdź jutro, przyprowadź muzyków” – zaproponował.

Na drugi dzień Cash miał już pierwszą sesję. Phillipsa zafascynowała piosenka „Hey Porter”, którą Johnny skomponował po powrocie z wojska. Zażyczył sobie jednak utwór na stronę B i Cash skomponował „Cry, Cry, Cry” – w ciągu jednej nocy. Singiel sprzedał się w stu tysiącach egzemplarzy w samych tylko stanach południowych. A Cash z zespołem The Tennessee Two wyruszyli w trasę u boku… Elvisa Presleya.

Więźniowie: To jeden z nas
Cash służył jako radiooperator w Air Force w Niemczech. Tam zobaczył po raz pierwszy film „The Walls of Folsom Prison” i wpadł na pomysł napisania o tytułowym więzieniu. Wydana jako jeden z pierwszych hitów Casha doszła w roku 1956 do pierwszej piątki przebojów country.

W „Folsom Prison Blues” Cash śpiewał: „Zabiłem człowieka w Reno / Tylko by patrzeć, jak umiera”. Amerykańscy więźniowie uznali, że jest jednym z nich. — Dostawałem od nich listy, niektórzy prosili mnie, bym przyjechał i zagrał — mówi Cash.

Pierwszy koncert odbył się jeszcze w roku 1956, kiedy więźniowie z Huntsville w Texasie dostali pozwolenie od władz zakładu na przyjazd gwiazdora. W więzienie uderzył wtedy piorun, paląc wzmacniacze i porażając prądem zespół. Ale mimo tego wypadku Cash odtąd regularnie grywał w więzieniach. Ba, w 1968 obwieścił swojej wytwórni płytowej (wówczas była to już Columbia Records), że chce nagrać płytę koncertową w więzieniu Folsom Prison. Firma uznała, że to koniec kariery Casha, a to miał być jej najjaśniejszy punkt. „Johnny Cash At Folsom Prison” uważa się za jedną z najlepszych płyt koncertowych w historii.

Atmosfera była dziwna jak na koncert. — Strażnicy w ciemnych okularach chodzili po balkonie, mieli karabiny, wszystkie były naładowane — opowiadał Bob Johnston, producent płyty. — To było w końcu więzienie o zwiększonym rygorze.

Cash wyszedł na scenę i przywitał się krótko: „Hello, I’m Johnny Cash”. Te słowa w Ameryce przeszły do legendy. — Więźniowie to najwspanialsza publiczność, dla jakiej można grać — mówił później Cash.

Jeszcze raz wydał „Folsom Prison Blues” na singlu — tym razem piosenka dotarła w USA do pierwszego miejsca na listach przebojów. Telewizja zgłosiła się zaś do muzyka z propozycją nagrania kolejnego więziennego koncertu — w San Quentin. Tu otarło się o bunt. Kiedy zaśpiewał „San Quentin, spłoń w piekle, niech się zawalą twoje mury, San Quentin, nienawidzę tu każdego kąta!”, więźniowie błyskawicznie z krzykiem weszli na stoły. Johnston: — Gdyby Cash powiedział wtedy choć jedno słowo, doszłoby do jakiegoś wybuchu. Na szczęście on ze spokojem zwrócił się do strażników: „Jeśli któryś z was jeszcze się nie obraził, to poproszę o szklankę wody”.

Droga w ogień
Koniec lat 50. był epoką amfetaminy, popularnie nazywanej speedem. Zażywali ją masowo – i legalnie – amerykańscy żołnierze. Presley dostał ją pierwszy raz, gdy służył w wojsku, od sierżanta, który nakazał mu służbę wartowniczą. W latach 60. amerykańscy wojskowi zażyli więcej amfetaminy niż brytyjskie i amerykańskie oddziały w czasie całej II wojny światowej. W dodatku całkowicie legalnie.

Gwiazdorzy country czuli się często jak chłopcy z prowincji w wielkim świecie, co powodowało kompleksy. Poza tym, jeżdżąc wciąż i koncertując po całym kraju, potrzebowali czegoś, co szybko postawi ich na nogi. Cash też grywał 300 koncertów rocznie i znalazł to coś, gdy jego kierowcy poczęstowali go amfetaminą. Oznaczało to dla niego lata przykrego nawyku, o tyle niebezpiecznego, że prowadził do zachowań kompletnie nieprzewidywalnych, a w połączeniu z alkoholem amfetamina była groźna dla życia. Hank Williams umarł w 1953 roku właśnie po zmieszaniu alkoholu i speedu.

Według Krisa Kristoffersona Cash zmierzał prostą drogą do samozniszczenia. Momentami brał i kilkadziesiąt (!) tabletek dziennie — tak przynajmniej twierdzili świadkowie. Sam napisał w autobiografii: „Te czarne (tabletki) powodowały, że mogłeś jechać do Kalifornii i z powrotem cadillakiem ’53 bez godziny snu”. Po towar jeździł do tańszego Meksyku, gdzie w 1965 roku zatrzymała go policja. W czasie rewizji znaleziono mnóstwo narkotyków (nie było jednak heroiny) w pudle jego gitary.

W areszcie Cash spędził zaledwie trzy dni. Miał jednak na koncie jeszcze jedno przestępstwo z narkotykowych czasów. Jeździł wtedy rozklekotanym, ale ulubionym vanem, którego pieszczotliwie nazywał „Jesse James”, na cześć rabującego banki kowboja z Dzikiego Zachodu. Pewnego dnia jechał w Kalifornii i miał wypadek na drodze, van przewrócił się, rozlała się benzyna, trawa zajęła się ogniem… Spłonęło pół lasu Los Padres National Wildlife Refuge i wyginęła prawie cała miejscowa populacja kondorów. Cash zapłacił grzywnę — 85 tysięcy dolarów. Kiedy strażnicy leśni spytali Casha: „Czy to pan rozniecił ten pożar?”, ten odpowiedział: „To nie ja, to był mój samochód i sam jest już martwy”.

Czerwone karki
W latach 70. był już milionerem dzięki sprzedaży swoich płyt. Dochody wykorzystał, wspomagając organizacje zajmujące się chorobami umysłowymi, dom dla autystycznych dzieci, uchodźców i maltretowanych kobiet, Amerykańskie Towarzystwo Raka, Młodzi dla Chrystusa, Campus Life, wpłacał też pieniądze na rzecz Indian amerykańskich i fundusz ofiar pożarów (pamięci Luthera Perkinsa, jego dawnego gitarzysty, który zginął w ogniu). Zabiegał o reformy więziennictwa i korespondował z więźniami, z których wielu udało się resocjalizować.

Cash pewnie nie zna programu „WC Kwadrans”, ale rozumie problem muzyki country. — Wielu ludzi myśli o countrowcach jako o czerwonych karkach, prawicowcach, ja taki nie jestem – mówił w jednym z wywiadów. Sam demolował pokoje hotelowe i bawił się bronią, ale — jak zastrzega — nigdy nikogo nie zastrzelił. — Zacząłem jako kolekcjoner starej broni. Potem wciągnąłem się w strzelanie z niej – po prostu strzelanie do celu. Nigdy nie nosiłem broni przy sobie — odpowiada na zarzuty o opiewanie kultu broni.

Ba, gwiazdor wzbudzał nienawiść u „czerwonych karków”. W „Ballad of Ira Hayes” wyrażał współczucie dla Indian amerykańskich. Ich tragedii poświęcił całą płytę — „Bitter Tears”. Groził mu za to Ku-Klux-Klan.

Cash posunął się też do małego kłamstwa. Otóż sfabrykował historię o tym, że sam miał przodków z indiańskiego plemienia Czirokezów. W istocie dalecy przodkowie Cashów pochodzili po prostu ze Szkocji.

Stosunki z Bogiem
Z narkotyków wyzwoliły Casha miłość i religia. Zakochał się w June Carter, współautorce jego największego przeboju „Ring Of Fire”. Pisała go, myśląc o Johnnym, chociaż oboje mieli wtedy rodziny. Rozwiedli się po kilku latach z poprzednimi małżonkami, by wziąć ślub pod koniec lat 60. W ten sposób Cash wżenił się w najważniejszą rodzinę ówczesnego country. Przy okazji poznał ojca June, E.J. Cartera. Ten był teologiem, biblistą — nauczył wokalistę czytać Biblię.

– Nie jestem bardzo religijną osobą, ale jestem chrześcijaninem. No, może chrześcijaninem na trzy z minusem, ale jestem nim — mówi dziś Cash. — I mam dobre stosunki z Bogiem. Bo Bóg przez większą część czasu pozwala mi się zajmować samemu moimi sprawami. A jeśli prowadzę się źle? Cóż, wiele dobrych piosenek pochodzi z lat, gdy prowadziłem się najgorzej. Wiele ważnych doświadczeń. Myślę więc, że napisałem po prostu to, czego Bóg ode mnie chciał.

Renesans jego muzyki trwa od 1994 roku, gdy Rick Rubin zaproponował Cashowi, by ten nagrywał dla jego firmy American. Powstały odtąd cztery sensacyjne albumy wypełnione nagraniami różnych artystów (w tym The Beatles, Depeche Mode i Hanka Williamsa) w interpretacjach Casha i własnymi kompozycjami mistrza. W trakcie pracy nad ostatnim przeszedł dwa razy zapalenie płuc i musiał robić sześciomiesięczne przerwy. Jest podatny na różne schorzenia, cierpi bowiem na neuropatię autonomiczną — trudne do wyleczenia powikłanie cukrzycy, na zewnątrz przypominające nieco chorobę Parkinsona. Teraz do choroby doszło jeszcze niedawne odejście jego żony, która zmarła w maju w wieku 73 lat po nieudanej operacji serca. Nie wiadomo, czy usłyszymy jeszcze nowe piosenki Casha.

Namaszczenie
Na razie w kolejce stoi rzesza artystów, którzy chcieliby nagrać piosenkę z Cashem. W ostatnich latach udało się to Tomowi Petty’emu, Sheryl Crow, Nickowi Cave’owi, Johnowi Frusciante i grupie U2. Świat country i rocka czci Casha jako ojca swoich gatunków i marzy o tym, by poznać go osobiście.

– Ciekaw jestem, czy gangsta raperzy zdają sobie sprawę z tego, jak niewiele odróżnia ich opowieści o twardym życiu w miejskim getcie od opowieści Casha o twardym życiu na pustkowiu — zastanawiał się Quentin Tarantino, oddany fan Casha. Nie musiał długo czekać na odpowiedź. Puff Daddy, gwiazda hip-hopu, przyznał się ostatnio, że dorastał, słuchając jak Cash śpiewa: „Zabiłem człowieka w Reno / Tylko by patrzeć, jak umiera”.
Bartek Chaciński

 

Tekst opublikowany we wrześniu 2003 roku, oddany do redakcji na kilka dni przed śmiercią Johnny’ego Casha.

2 responses to “Johnny Cash: To on rozniecił ten pożar

  1. Pingback: Love your country | Polifonia

  2. Szkoda że nie wyrastałem na Jego piosenkach. Teraz mam lat dwadzieścia kilka i odkrywam Jego przeboje + to co nagrywał choćby z U2 itp. A utwór hurt to swoisty wyciskacz łez

Dodaj komentarz