Cały festiwal to 3 dni, 8 scen i około 200 wykonawców. Wiele koncertów się pokrywa, więc jeśli widziałem fragment, będę się starał to wyraźnie zaznaczać. Cały wybór był dość subiektywny, reakcje pokoncertowe okrutne, dyktowane zmęczeniem, przesytem (zwykle nie słucham muzyki przez 12 godzin non-stop), głodem itd.
Spóźniliśmy się na Kaizers Orchestra, bo wymiana biletów na opaski festiwalowe okazała się dość wąskim gardłem, podobnie zresztą jak przechodząca przez Hasselt dwupasmówka, która zarazem służyła jako przejście dla pieszych pomiędzy terenem festiwalu a polem namiotowym. No i mieliśmy lekkie spóźnienie. W czwartek powitała nas więc Amy MacDonald – sympatyczna i bezpretensjonalna Szkotka śpiewająca na początek popołudnia na dużej scenie. Idealne do tego, żeby dokończyć frytki z majonezem, belgijski przysmak i festiwalowe pożywienie o najlepszym stosunku kaloryczności do ceny. Strategicznie ominęliśmy namiot z The Cribs, wychodząc z założenia, że to nie nasza bajka, i wylądowaliśmy pod sceną Dance Hall na występie Santogold. Zachwyty nad jej płytą trochę mnie ostatnio denerwowały, no bo jednak trochę wtórna w stosunku do M.I.A. Tymczasem ten przyjemny koncert udowodnił, że na scenie rzecz się sprawdza naprawdę dobrze, wykonanie studyjnych niuansów jest co najmniej przyzwoite, a chórek wokalistek-tancerek przebranych w lekko kiczowate stroje okazał się jedną z bardziej widowiskowych formacji na całym Pukkelpopie. Zdaniem mojej żony powinny dostać złoto w konkurencji tańca synchronicznego, gdyby na olimpiadzie ktoś taką wprowadził.
W przelocie rzuciliśmy uchem na również lekko kiczowatą, ale już znacznie mniej absorbującą muzykę Little Dragon na przesympatycznej scenie Chateau (mała, przytulna, z trybuną dla widzów i okrągłym kształtem – jedna z fajniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem na letnich festiwalach, choć przy tym paskudnie duszna). Jaka płyta, taki live. Z pustego to i Salomon. Wiadomo.
Dalej byli Infadels. Zespół lubiany na festiwalach, na Pukkelpopie obecny po raz trzeci i mający tu swoją oddaną publiczność. Ja rozumiem mieć chwytliwe refreny. Ale ta grupa ma same refreny. Uciekliśmy więc, żeby zobaczyć od początku Menomenę w Chateau. I żeby się przekonać, że trzech facetów na scenie (przystojnych, to fakt) to bywa trochę za mało. Tym albo brakuje ogrania koncertowego, albo mają kłopoty z pokazaniem atutów swoich niezłych kompozycji w warunkach scenicznych. Tyle tytułem eufemizmów. Bo jeśli mam być bardziej precyzyjny: w aranżach ich koncertowych kawałków są takie dziury jak w ciele Lemoniadowego Joe po postrzale (to porównanie to taki mały test wiekowy dla czytelników niniejszego bloga). Ale zdzierżyliśmy twardo prawie do końca, bo na zewnątrz szalał Serj Tankian, jak się okazało – kompletnie nieszkodliwy koleś, który śpiewa dziś piosenki przy pianinie. Te czasy…
Pod namiotem Marquee (druga co do wielkości scena) zameldowaliśmy się punktualnie na koncert Joan As Police Woman. Nie widzieliśmy artystki w Hard Rock Cafe (i podobno słusznie, bo to lokal, w którym jeszcze nie udało się dobrze nagłośnić koncertu, a mówią, że ten w tej materii niczego nie zmienił), ale za to mamy piękne wspomnienia z jej poprzedniej trasy europejskiej i berlińskiego Lido. Tu spodziewałem się klapy, bo nowa płyta taka jakby mniej „koncertowa”, tymczasem występ sprawił, że zupełnie inaczej spojrzałem na album. A przede wszystkim na to, jak urosły umiejętności wokalne Joan między pierwszą a drugą płytą. Szkoda tylko braku Antony’ego w „I Defy”, ale basistka i nowy perkusista nieźle wybrnęli z zadania, dzieląc się partią Antony’ego po połowie. 🙂 Niektóre z nowych utworów – choćby „Holiday” – w wersji scenicznej na trzy instrumenty wypadły lepiej niż ze smyczkami i smaczkami studyjnymi. W sumie od tego koncertu zaczął się dla mnie festiwal.
Zostawiliśmy British Sea Power fanom British Sea Power i poszliśmy zobaczyć Tricky’ego. Tu było gęsto od ludzi i głośno, ale to, co usłyszeliśmy, tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że Tricky skończył się na „Maxinquaye”. Chwyta za pompatyczny, rockowy banał, ale robi to z mniejszym wdziękiem niż jego koledzy z Massive Attack, próbuje śpiewać, nie wychodzi mu źle, ale chciałbym nieśmiało przypomnieć, że chwilę wcześniej słuchaliśmy Joan Wasser. Okrucieństwo to jedyna słuszna reakcja pozwalająca w konsekwencji wycisnąć z festiwalu to, co najlepsze. Po obejrzeniu finału Tricky’ego, przebiegliśmy wystraszeni na drugi koniec imprezy, o drodze słysząc początek koncertu Iana Browna (widzieliśmy kiedyś i wystarczy). Na drugim końcu był namiot o nazwie Club, a w nim – koncert Hadouken!, grupy grindie (grime + indie), co przekładało się na efekt końcowy tak, że muzyka była bardziej grime, a wygląd bardziej indie. Średnia wieku spadła już chyba do 15 lat, a językiem dominującym wśród publiczności stał się angielski. Na scenie też zobaczyliśmy i usłyszeliśmy również młodzież – dużo energii, ale technika i pomyślunek gdzieś w tyle; co tu dużo kryć, mają jeszcze to, co najlepsze, przed sobą, ale na razie nie dorastają do pięt swojemu protektorowi Mike’owi Skinnerowi. Przebiegliśmy na Hot Chip, spodziewając się czegoś lepszego. Sparzyliśmy się w sposób tak zdecydowany, że aż poszliśmy po rozum do głowy i wylądowaliśmy na jednoosobowym występie Henry’ego Rollinsa, który zamiast śpiewać – opowiadał przez mikrofon przez półtorej godziny (jeśli nie liczyć setów didżejskich był to najdłuższy występ festiwalu!), co sądzi o Ameryce, świecie współczesnym, dalszym i bliższym Wschodzie oraz robalach. Wychodziliśmy z namiotu zadowoleni, a jednocześnie trochę rozbici, bo to był na razie (po Joanie) drugi najlepszy koncert dnia…
W dodatku przed nami był największy dylemat festiwalu. Co wybrać: Mercury Rev czy Iron & Wine. Ostatecznie daliśmy sobie spokój z widzianym wcześniej MR na rzecz grupy, którą przywiózł do Europy Sam Beam, a która z Iron & Wine znanym z płyt okazała się mieć niewiele wspólnego. Ba, to był nieco inny koncert niż ten na Offie (który znam tylko z radia), nieco bardziej, hmm… rockandrollowy. Więcej południowego rocka i improwizacji niż w Mysłowicach, ale trochę kosztem atmosfery. Zazdroszczę więc Offowiczom (a wiem, że byli także na Pukkelpopie, bo mignęła nam koszulka Off Festivalu w tłumie) wyjątkowego koncertu i akustycznego setu, którego zabrakło w Belgii. Choćz drugiej strony – wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany, a reakcja publiczności w Hasselt była kapitalna.
Dzięki miłemu rozkładowi koncertów zdążyliśmy zobaczyć prawie całą Róisin Murphy na dużej scenie. Prawie całą dosłownie, bo przebiera się w tej chwili już nie co 15 minut, ale przed każdym utworem, a robi to na środku sceny. Zaczęła tylko w towarzystwie didżejów i chórku, brzmiało jak set do tańca, ale na szczęście rozwinęło się w miarę upływu czasu i wchodzenia kolejnych instrumentów. Jest czego słuchać (i na co popatrzeć), ale Moloko w wersji live to wciąż – jak dla mnie – rzecz nie do pobicia w tej kategorii. Poza tym kto by tam się zastanawiał nad wyższością Bożego Narodzenia nad Wielkanocą, skoro zaraz mieli grać The Flaming Lips. Pobiegliśmy więc do Marquee zająć miejsca. I słusznie, bo FL to ciągle precyzyjnie przygotowany (a zarazem – paradoksalnie – totalnie spontaniczny) show, jakiego nie robi nikt w świecie alternatywnego rocka. Wayne Coyne nie waha się zrobić cyrk z koncertu po to, żeby od początku podgrzać atmosferę. Zjeżdża ze sceny w plastikowej kuli już na powitanie i otwiera jak zwykle utworem „Race For The Prize” z wybuchami armatek wypełnionych konfetti, balonikami, a teraz jeszcze gromadą teletubisiów (przypominam, że to była wersja na Europę Zachodnią) zgromadzonych po obu stronach sceny. Ogólnie rzecz biorąc: jeśli chodzi o dramaturgię, The Flaming Lips zaczynają w takim punkcie, w którym inni kończą. A potem napięcie stopniowo rośnie. Gdyby nie anemiczna reakcja widowni i parę brzmieniowych zaniedbań i okrutnych zniekształceń, ten set utworów z ostatniej płyty i pojedynczych starszych hitów (były piosenki z wczesnego okresu kariery FL!) byłby skończonym mistrzostwem i najlepszym koncertem The Flaming Lips, jaki widziałem. Ale i tak był najlepszym momentem Pukkelpopu dla mnie prywatnie.
Może to wina poprzedników, ale koncert Holy Fuck – najlepszej młodej grupy koncertowej wg angielskiej prasy – nie zrobił już na mnie takiego wrażenia. Wszystko brzmiało nieco zbyt matematycznie, spodziewałem się jazgotliwego transu na koniec dnia, a tu zawiało chłodem. Zresztą w ogóle zimno się zrobiło, więc poszliśmy spać. Największy pożytek z takiego zakończenia dnia to fakt, że nazwa grupy, którą zobaczyliśmy jako ostatnią, nieźle oddała stan ducha kogoś, kto zobaczył właśnie na scenie The Flaming Lips.
Parę słów o dniu drugim niebawem. Muszę się wyspać, a po takich ilościach frytek z majonezem trudno się zasypia.