>>>4<<
M83 „Saturdays = Youth”, Mute
premiera: kwiecień 2008, źródło: mp3 niejasnego pochodzenia
Bardzo przyjemna płyta. Kojarzy mi się świetnie jako tegoroczna muzyka z samochodu. Nastrojowa, zarazem nie gubiąca tempa, syntezatorowa, ładnie śpiewana muzyka z harmoniami jak z najlepszego new romantic (tak się to kiedyś nazywało, jeszcze zanim ktoś wynalazł nazwę „dream pop” i na długo przed tym, zanim każdą płytę zaczęto porównywać z My Bloody Valentine – w wypadku tej płyty, choć nie całego M83, to porównania wyjątkowo nietrafione). Chwilami jest to po prostu Ultravox przeniesione 1:1 w czasie o ponad dwadzieścia lat. I to jest jedyny zarzut – lubię posłuchać muzyki, która mi się miło kojarzy z historią, ale nie przestanie ona być muzyką, która bez przerwy i natrętnie się kojarzy.
>>>4<<
MEDESKI, MARTIN & WOOD „Zaebos. Book of Angels, Volume 11”, Tzadik
premiera: sierpień 2008, źródło: Amazon.com
Łatwo dać się zdominować żydowskim tematom Johna Zorna. Co więcej, pokusa, żeby podążyć za klimatem żydowskiej muzyki, kiedy się je gra, musi być duża. W końcu najlepsze odcinki serii „Book of Angels” nagrywali ci z najbliższego otoczenia Zorna. Fakt, grupie Secret Chiefs udało się odejść dość daleko od Zorna, podobnie było na solowym albumie Marca Ribota, ale to nie były najlepsze momenty cyklu, który urósł właśnie do 11 płyt za sprawą tria Johna Medeskiego. I tu niespodzianka, bo MM&W stają dokładnie w połowie drogi – lider gra melodie i harmonie tak jakby właśnie brał udział w nagraniu Bark Kokhby, ale za to sekcja rytmiczna szaleje w rytmach funky, zupełnie jak na innych albumach Medeskiego, nie daje się okiełznać, zachowuje charakter muzyki tria. Z drugiej strony – płyta znów przegrywa w konkurencji z Masadą czy Bar Kokhbą.
>>>>5<
MGMT „Oracular Spectacular”, Columbia
premiera: styczeń 2008, źródło: Amazon.com
Koledzy upominają, słuchacze się dziwią, blogerzy wzruszają ramionami (tego nie widać, ale przysiągłbym… ) z niedowierzaniem, a kiedy wpisuję MGMT w Rate Your Music, wychodzi mi ledwie 3,29. Tymczasem zwariowałem – oceniam ten album dużo wyżej – to moja pierwsza dziesiątka, gdybym musiał się ograniczyć do dziesięciu płyt roku. Owszem, za single. I za ich remiksy (no dobra, to poza płytą, ale na płycie ma swój początek). Ta płyta wcale nie jest taka nierówna, jak by się zdawało (vide „Of Moons, Birds & Monsters” – to już część druga albumu!). Przede wszystkim jednak za bezpretensjonalny styl popu lekko przesiąkniętego psychodelią. Za melodie. Za autoironię. Wreszcie – za produkcję Dave’a Fridmanna, dla której prawdę mówiąc kupiłem tę płytę. Poza tym pora się zdradzić z tajnej broni (jeśli ktoś pamięta porucznika Columbo, tam wielokrotnie było o tym, skąd czerpał swoje najlepsze pomysły) – dobra atmosfera odbioru muzyki w rodzinie robi swoje. Pisałem tu już o Lucku, ale chyba nie wspominałem, że żona zna się na muzyce 😉
>>>4<<
NAGISA NI TE „Yosuga”, P-Vine/Jagjaguwar
premiera: czerwiec 2008, źródło: Amazon.com
Kto tu zagląda dłużej niż od wczoraj, ten wie, że lubię Damon & Naomi. A Nagisa Ni Te to D&N w wersji sushi. No, może ciut więcej, bo poza piosenkowymi trzema wymiarami ich kompozycje zdają się mieć coś jeszcze – wymiar czwarty. Mistyczny, ponadnaturalny, nieco demoniczny. Na upartego ma to coś wspólnego z Ghost, a że Ghost, jak wiadomo, współpracuje z D&N, koło się zamyka. Kompletnie nieobowiązkowa płyta. Kto nie słyszał, nic nie stracił. Co nie znaczy, że jeśli ktoś słyszał, nic nie zyskał. Co to, to nie.
>>>4<<
NICK CAVE AND THE BAD SEEDS „Dig!!! Lazarus Dig!!!”, Mute
premiera: marzec 2008, źródło: promo-CD EMI Poland
Mam już trochę dosyć Cave’a nagrywającego niezłe albumy. Nagrałby jakąś ZŁĄ płytę dla odmiany. 😉 „Dig!!!…” to kolejny album z nowego punkowo-bluesowego rozdania stylistycznego, jakie proponuje Cave od niedawna. Osobiście wolałem Grindermana, inne, bardziej zdecydowane oblicze Cave’a z tego samego okresu – choć tej płyty słuchałem bez zgrzytania zębami. Wszystko wskazuje na to, że to jeszcze nie najlepsze, czego po artyście można się spodziewać w tym gatunku. A ponieważ w każdym swoim okresie, bez względu na zmiany stylistyczne, proponował jedno, czasem dwa arcydzieła, może być tak, że najlepszy z tych płyt „odmłodzonego” i żwawego Cave’a dopiero przed nami.
>>>4<<
OUR BROTHER THE NATIVE „Make Amends For We Are Merely Vessels” Fat Cat
premiera: luty 2008, źródło: promo-CD Isound
Pamiętacie może Death Angel? No pewnie, że nie. To znaczy pewnie kilka osób pamięta, ale… o co chodzi, prawda? Skojarzyło mi się, bo Death Angel to były cudowne dzieci metalu (polecam ich debiutancki „The Ultra-Violence” z 1987 – potem zespół się zepsuł, jak to często bywa), a ci podobnie młodzi ludzie z Our Brother The Native wpuszczają trochę ciekawej metalowej ekstremy do post-rocka, przynajmniej w otwarciowym „Rejoice”. No i jeszcze trochę noise’u w stylu Black Dice. Wrzeszczą tu jak przystało na młodzież (to już druga płyta, a w chwili jej nagrywania żaden z obecnych członków OBTN nie miał 20 lat – był tam jeden starszy, ale go zaraz wyrzucili z zespołu). Ba, wrzeszczą jak deathmetalowcy. Potem jest już bardziej przewidywalnie, ale znakomity dwuczęściowy „Trees” robi z nich z kolei freakfolkowców pełną gębą. „Make Amends…” to płyta jeszcze mało dojrzała, nierówna, ale w moim rankingu i tak wyprzedza minimalnie ostatnie Sigur Rós, a na całej linii – najnowszy Mogwai. Zresztą gdyby tak nie wrzeszczeli, może i dałoby się ich pomylić z Mogwaiem albo Mono. Nie mogę zrozumieć, dlaczego tak rzadko pojawiała się w rocznych zestawieniach u ludzi o takich upodobaniach muzycznych.
To by było na tyle. Pisałem już tutaj o Marthcie Wainwright, Micah P. Hinsonie, My Morning Jacket, a o Neilu Diamondzie w „Przekroju”. Tamże rozprawiałem się z Nico Muhlym i Olafurem Arnaldsem, więc dam spokój tutaj. Mogwai dam spokój, bo grubo poniżej moich oczekiwań, a Oasis pewnie i tak nikt się nie spodziewa. Max Richter zasłużył na wzmiankę, ale ja okazałem się zbyt leniwy. Podobnie Okkervil River. Kończę cykl rekolekcyjny na literze „O”, pominąwszy i tak sporo rzeczy po drodze. I to prawie tyle podsumowań. Nowy rok będzie rokiem systematyczności. 🙂