Trudno by mi było nie zająć się w tym miejscu związkiem podboju Księżyca (20 lipca 1969, gdyby ktoś pytał o związek przyczynowo-skutkowy) z muzyką niekoniecznie rozrywkową. A zatem – nie tyle o samym lądowaniu, co o płytach, które poleciały na Księżyc. Poświęciłem temu ostatnią dwójkową audycję w Letniej Nocy z piątku na sobotę, ale temat wart jest wzmianki także tutaj.
1. Pierwsza płyta zabrana na Księżyc to nie jest jeden z tych klasycznych hipisowskich albumów, których byście się (jeśli myślicie podobnie do mnie) spodziewali. To album z roku 1947. Zgrana na taśmę magnetyczną (widocznie magnetofon szpulowy był na wyposażeniu Apollo 11) płyta „Music Out Of The Moon” Dr. Samuela J. Hoffmana. Ten „doktor” przed nazwiskiem to żaden przypadek. Samuel J. Hoffman (urodzony w roku 1904, zmarły w 1968, więc misji na Księżyc nie doczekał) był praktykującym lekarzem ortopedą, dokładniej podiatrą (nie mylić z pediatrą – podiatra to lekarz zajmujący się chorobami stóp). Hoffman, dobrze grający na skrzypcach od wczesnego dzeciństwa, zafascynował się tereminem, pierwszym elektronicznym instrumentem muzycznym, skonstruowanym przez Lwa Termena, radzieckiego uczonego, który przed wojną bywał w USA, przy okazji swoich prac konstruktorskich prowadząc skuteczne akcje szpiegowskie (!) na rzecz wywiadu ZSRR. Teremin był – jak pewnie wie większość fanów muzyki rozrywkowej – ulubionym instrumentem twórców soundtracków starych filmów SF (choćby „Zakazanej planety” i „Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia”) ze względu na swój niezwykły eteryczny urok, brzmienie gdzieś na skrzyżowaniu syntetycznych skrzypiec i głosu ludzkiego, lekko niepokojący charakter itp. No więc, krótko mówiąc, Hoffman, ze względu na swą znajomość z Termenem i świeżo nabyte umiejętności, stał się częstym wykonawcą partii tereminu w filmach SF (m.in. „Dniu, w którym…”), a pod koniec lat 40. nagrał trzy albumy na ten właśnie instrument z muzyką skomponowaną dla niego przez Harry’ego Revela. Dziś komplet można sobie sprowadzić zza oceanu w jednym pudełku. Dopiero niedawno, w książce „Moon Dust” Andrew Smitha opowiadającej o wszystkich księżycowych misjach, Neil Armstrong przyznał się do tego, że zabrał ze sobą kopię „Music Out Of The Moon”. Drugą płytą, którą wziął w kosmos, było wykonanie dziewiątej symfonii Dvoraka „Z Nowego Swiata”.
Oto fragment płyty Dr. Samuela J. Hoffmana dla niecierpliwych. Mam nadzieję, że skoro fotograficzną dokumentację misji Apollo 11 (vide obrazek u góry) można wykorzystywać na wolnych prawach (www.nasa.gov), to i za ten fragment muzyki z roku 1947 nikt mnie nie pozwie do sądu. Rzecz nazywa się „Lunar Rhapsody”:
2. „New Scientist” na swoim redakcyjnym blogu opubikował ostatnio listę piosenek zainspirowanych lądowaniem na Księżycu. Listę dość – powiedzmy od razu – dyskusyjną. Bo czy „Walking On The Moon” The Police jest piosenką o lądowaniu na Księżycu czy o miłości – i tylko korzystającą z lądowania jako przenośni? Czy utwór „Destination Moon”, który śpiewa Dinah Washington, jest inspirowany lądowaniem, czy raczej – ewentualnie – samą wizją programu kosmicznego. W końcu trafił na płytę „Dinah ’62” w tymże roku, kilkanaście miesięcy po ogłoszeniu startu całego programu Apollo. Słusznie natomiast „New Scientist” pomija dwie superważne piosenki tamtego okresu. Dla mnie osobiście – jedne z bezwzględnej czołówki piosenek wszech czasów. Szczególnie pierwsza, „Space Oddity” Davida Bowiego, jest jak wymarzony soundtrack do lądowania na Księżycu. Problem w tym, że singiel z tym utworem ukazał się dziewięć dni (to jest dopiero ruch marketingowy!) przed lądowaniem i świetnie wpisał w ogólną atmosferę misji Apollo 11 w wierzchniej warstwie tekstu. Ale czy gdzieś w głębi historia wystrzelonego w kosmos w małej kapsule kosmonauty, który nagle traci kontakt z Ziemią nie jest też opowieścią o doświadczeniu narkotykowym? Tym bardziej, że w utworze „Ashes To Ashes” na „Scary Monsters” słyszymy:
Ashes to ashes, funk to funky
We know Major Tom’s a junkie
Druga piosenka to oczywiście „Rocket Man” Eltona Johna wydana trzy lata później – po części odowiedź na „Space Oddity”. Też o samotności w kosmosie (tym razem misja na Marsa) i też można to kojarzyć z samotnością idola muzycznego (wskazuje na to kilka przenośni w tekście), wreszcie bezpośrednie nawiązanie – historia rodziny opuszczanej przez kosmonautę na czas jego misji („to tylko praca” – mówi w tekście bohater, ale chyba sam nie chce w to wierzyć). OK, żadna z tych piosenek nie ma bezposredniego związku z Apollo 11 (Bowie mówił o inspiracji Kubrickiem i jego „2001 – Odyseją kosmiczną”), ale obie mają w sobie ten ładunek melancholii, strachu przed nieznanym, przed zagubieniem w kosmosie, jaki zawsze odczuwałem przy okazji oglądania różnych dokumentów o podboju kosmosu. Obie są też genialnymi pod każdym względem kompozycjami. Co ciekawe, mają też tego samego producenta – Gusa Dudgeona.
Aha, tak przy okazji – dziś, w dniu 40. rocznicy lądowania, Bowie wydaje „Space Oddity” w formacie cyfrowym z niepublikowanymi wcześniej wersjami tego utworu. Tutaj można sprawdzić tracklistę. Ja jeszcze nie słyszałem, ale gdyby ktoś z Was na to wpadł, czekam na sygnał.
3. Jaka jest w takim razie najciekawsza muzyka inspirowana Apollo 11? Spędziłem ostatnio kilka dni na słuchaniu rożnych płyt, przygotowując audycję dla Dwójki, i trafiłem rzecz jasna na „Apollo. Atmospheres & Soundtracks” Briana Eno, nagraną w 1983 roku muzykę do filmu dokumentalnego o misji Apollo. Nagraną z udziałem Daniela Lanois i Rogera Eno, a dziś wykonywaną z okazji rocznicy lądowania w londyńskim Science Museum. Po latach – kapitalne! Wydany chwilę wcześniej „On Land” jest moim ulubionym ambientowym albumem Eno, ale „Apollo” wcale mocno od niego nie odstaje. Fakt, jest tu powracający „temat” i daje się odczuć, że całość byłą komponowana jako muzyka ilustracyjna, ale brzmienia syntezatora Yamaha DX7 niespecjalnie się zestarzały, a klimat tej płyty dalej wspaniale pasuje do kosmicznego kontekstu. Warto sobie posłuchać dzisiaj wieczorem, dokładnie 40 lat po.
A tak już zupełnie na marginesie – polecam też album „My Brother The Wind Vol. 2” Sun Ra. W biografii artysty czarno na białym stoi, że jego „Walking On The Moon” (w przeciwieństwie do zupełnie niezwiązanej z tym „Walking…” Police’ów) jest bezpośrednim nawiązaniem do misji Apollo, dedykowany jest Amrstrongowi i Aldrinowi, poza tym cała płyta sygnalizuje ważny technologiczny przewrót w muzyce gościa z Saturna, który kupił sobie przed jej nagraniem organy Farfisa, a także po raz pierwszy wykorzystał syntezator.
PS Jako lekturę na czas słuchania Briana Eno (jako że to muzyka z definicji nieinwazyjna) polecam artykuł o Apollo 11 Piotrka Stanisławskiego na łamach „Przekroju”.