BONNIE ‚PRINCE’ BILLY & THE CAIRO GANG „The Wonder Show of the World”
Drag City – 29.03 – CD
8/10
Jeden z najbardziej zapracowanych artystów sceny alternatywnej idealnie nadaje się na ten dzień. A ja będę się starał zmieścić przed północą z tym wpisem, bo jak można się nie wpisać na bloga w Święto Pracy?
Bonnie ‚Prince’ Billy* daje przykład na to, że ilość z jakością mogą stać w jednej fabryce, każdy z wyrobów ma wyraźny charakter marki, a zarazem każdy jest nieco inny. Bo tak było z jego płytami w ostatnich latach. Wprawdzie żadna nie mogła się równać z fenomenalnym „I See a Darkness”, ale za to były albo bardzo przyjemnie balladowe, albo bliskie country, albo też szły w stronę rockowego grania gitarowego. 2-3 płyty rocznie i żadnych gatunkowych powtórek w krótkich odstępach czasu! A kiedy już się wydawało, że formuła posępnego i brodatego księcia w kalesonach po prostu MUSI się wyczerpać- a mnie się zdawało w okolicy „Beware” – przychodziła znakomita płyta, jak „The Wonder Show of the World” właśnie.
Za The Cairo Gang kryje się postać gitarzysty Emmetta Kelly’ego, który ma zdaje się niemały dar pisania zgrabnych ballad, a zarazem potrafi doskonale wczuwać się w rolę… Davida Gilmoura. Dlatego fani Pink Floyd proszeni są, by zaczynać słuchanie płyty od „Teach Me To Bear You”, pozycji numer dwa. Poza tym słabość ta jest niegroźna, a do melancholijnych klimatów Kelly’emu po drodze podobnie jak Oldhamowi. Fani Phila Elveruma z zainteresowaniem odnotują z kolei jego obecność w chórkach w dwóch innych nagraniach, a fani Sama Amidona – młodszego oryginała amerykańskiego folku – usłyszą na basie muzyka, który towarzyszy SA na nowej płycie, niejakiego Shahzada Ismaily’ego.
Wszyscy inni natomiast usłyszą przede wszystkim Willa Oldhama w dobrej formie i w najbardziej przystępnym wydaniu KIEDYKOLWIEK. To nie jest płyta, przy której brodacze rwą włosy z brody, a kalesoniarze wydłubują z pępka kłaki kalesonowej bawełny, oczekując na rozstanie z ukochaną, zwolnienie z pracy albo koniec świata. To płyta, na której zstępuje na nich promyk nadziei, może nie tak potężny promień jak na nagrywanym pod skrzydłami Sigurdssona „The Letting Go”, ale jednak. Za tą melancholią kryją się tak urokliwe momenty, tak ładne melodie, że jeśli Marek Niedźwiecki zdecyduje się na przesłuchanie albumu, cykl składanek „Smooth Jazz Cafe”… no, dobrze, może bez takich cudów, w końcu 1 Maja to twarde świeckie, robotnicze święto, w którym mówimy o tym, na co kto zapracował, a nie o gruszkach na wierzbie. Will Oldham pracował w każdym razie dobrze.
Przy okazji – ja też pracowałem w czynie społecznym i lista premier 2010 została uzupełniona, otworzyłem też podstronę z alfabetycznym spisem wszystkich (na razie niekompletną, ale wszystkie w zamyśle) recenzji na tym blogu. Mam poza tym ciekawą informację dla wszystkich jego czytelników. Otóż w najbliższych tygodniach ruszy zupełnie inna strona, na której pojawiać się będzie więcej moich tekstów, a to miejsce z czasem poświęcać będę przede wszystkim najdalszym odskokom od głównego nurtu. Jestem więc na prostej drodze do tego, by Święto Pracy mieć przez cały rok.
* dla niewtajemniczonych: to jest ten tytułowy Will Oldham