Category Archives: bez kategorii

MARCIN CICHY: Przypadkowe spotkanie

meeting_by_chance

Spotkanie samo w sobie może nie było takie bardzo przypadkowe – w październiku na Sacrum Profanum, przy okazji remiksów Lutosławskiego miałem okazję znów widzieć na scenie reaktywowany duet Skalpel. Ale kolejnej EP-ki – czy w zasadzie zestawu dwóch 10-calowych singli – od Marcina Cichego występującego jako Meeting By Chance raczej się nie spodziewałem. Single są ładne, całość też dobrze wygląda, choć oczywiście można mieć wątpliwości, czy to na pewno Meeting By Chance. Lekko nujazzowe, ale utrzymane w hiphopowej tradycji, pełne dystansu, ładne nagrania z wokalnymi samplami i – momentami – cięcia w stylu Burnta Friedmana („Moon Rock”) to w tym wypadku przyjemność prosta do uzasadnienia, ale brak jakiegokolwiek opisu może zajść nieźle za skórę. Zestaw składający się z dwóch płyt 10-calowych na 45 obrotów wydany został w pełnym minimalizmie i w whitelabelowej tajemnicy/skromności – w dwóch wersjach: na białym lub czarnym winylu. Jak zapomnę powiedzieć dzieciom, że to Cichy, będą kiedyś musiały prowadzić wielomiesięczne śledztwo, nawet jeśli znają i lubią Skalpela.

MEETING BY CHANCE „Moon Rock/Numbers” 2×10″
White (and black) label 2013
7/10
Trzeba posłuchać: koniecznie „Moon Rock”. A poniżej od razu remiksy.

 

Niejeden folk (krótkie piłki odc. 6)

Trudno się otrząsnąć po rewelacjach na temat jesiennych koncertów w Polsce, nad nowymi płytami też powoli tracę kontrolę, pora więc wrócić do tegorocznego cyklu, póki w ogóle można jeszcze mówić o powrocie, a nie o „wznowieniu”.

>>>4<<
Micah P. Hinson „Micah P. Hinson and the Red Empire Orchestra”, Fulltime Hobby
premiera :czerwiec 2008, źródło: promo CD Isound

Gdyby po raz kolejny szukali kogoś do obsadzenia roli Johnny’ego Casha w filmie, Hinson nadawałby się jak mało kto. Nie dość, że wierny brzmieniom folku i country, nie dość, że urodzony w stanie Tennessee (tyle że w Memphis  jak Elvis), to jeszcze śpiewa barytonem w stylu mistrza. Fakt, że Micah P. Hinson zaczynał karierę wtedy, gdy Johnny Cash ją kończył, nadaje całej sytuacji podwójnego znaczenia. Choć na tej nowej płycie, gdy już wejdą smyczki, wszystko brzmi bardziej jak Lambchop niż Cash. Z człowieka od piosenek Hinson staje się tu człowiekiem od utworów, aranżacji, co niekoniecznie takie złe, ale przesłania naturalny talent, jaki ma ten artysta. Nie zapominajmy, że to już czwarta płyta Hinsona, a wciąż nie ma sławy, na jaką zasłużył. Cash w jego wieku miał już na koncie pierwszy zestaw największych hitów. Z drugiej strony – poziom tego, co robi Hinson, jest tak równy i dojrzały, że na tym etapie nie ma czego zazdrościć. Nikomu.

>>>4<<
Calexico „Carried To Dust”, Quarterstick
premiera: wrzesień 2008, źródło: Amazon.com

Jest na pewno lepiej niż na „Garden Of Ruin”, która najlepiej podsumowywała się sama – w tytule. Z drugiej strony do poziomu fenomenalnej „Feast Of Wire” daleko. Dwa lata temu, w okresie „Garden Of Ruin”, grupa z meksykańsko-amerykańskiego pogranicza ewidentnie obrała popowy kurs. „Carried To Dust” jest w pewnym sensie kontynuacją, ale z  przebogatą instrumentacją  i z lepszymi kompozycjami. Nie należy się zrażać po 2-3 pierwszych przesłuchaniach ani po pierwszych kompozycjach. Tutaj dużego kalibru utwory dostaniemy nieco później. Niektóre bardzo silnie przesiąknięte są meksykańską konwencją („The News About WIliam”, a szczególnie „Inspiración”), ale możecie mi wierzyć  to jedne z najlepszych na płycie. Trzeba na moment zapomnieć, z czym kojarzy się przydomek „alternatywny”, żeby za chwilę móc zdefiniować go od nowa. Nie skreślam Calexico i będę zwracał pilną uwagę na to, czym i jak się zajmą na kolejnej płycie.

>>>4<<
High Places „High Places”, Thrill Jockey
premiera: wrzesień 2008, źródło: promo CD Isound

Grupa z Brooklynu jest w tej chwili bardziej oryginalna niż powyżsi artyści razem wzięci. Swoją dokładnie wymieszaną folkową muzykę inspirowaną źródłami dalekowschodnimi i miejscowymi, amerykańskimi, urozmaica zwichrowaną rytmiką a la Talking Heads i sennymi wokalizami w stylu wczesnej 4AD albo melodeklamowaniem bliskim M.I.A.. Bogactwo użytych przez ten duet przeróżnych instrumentów perkusyjnych w połączeniu z elektroniką, też w praktyce sprowadzoną do roli rytmicznej, sprawia, że ta płyta nieustannie pulsuje, a śmiałe pozostawianie wokali sam na sam ze ścianą perkusjonaliów, bez poważniejszego wsparcia gitarowymi czy fortepianowymi akordami to zabieg odważny i pozwalający odróżnić High Places od innych natychmiast. Czemu w takim razie tak chłodna – jak na tak gorące przyjęcie – ocena debiutanckiej płyty długogrającej Mary Pearson i Roba Barbera? Cóż, sama jest chłodna. Po pierwsze, bywa, że podobnie jak przy nagraniach dawnej awangardowej sceny nowojorskiej rzecz jest bardziej dla umysłu niż dla zmysłów. Po drugie, sytuacja jest trochę analogiczna do tej, jaką mieliśmy przy okazji Fiery Furnaces – to jest grupa, która potrafi wszystko. Tyle że jestem pełen obaw, czym się zajmie, gdy już przestanie kogokolwiek zaskakiwać…

Pukkelpop, 14.08

Cały festiwal to 3 dni, 8 scen i około 200 wykonawców. Wiele koncertów się pokrywa, więc jeśli widziałem fragment, będę się starał to wyraźnie zaznaczać. Cały wybór był dość subiektywny, reakcje pokoncertowe okrutne, dyktowane zmęczeniem, przesytem (zwykle nie słucham muzyki przez 12 godzin non-stop), głodem itd.

Spóźniliśmy się na Kaizers Orchestra, bo wymiana biletów na opaski festiwalowe okazała się dość wąskim gardłem, podobnie zresztą jak przechodząca przez Hasselt dwupasmówka, która zarazem służyła jako przejście dla pieszych pomiędzy terenem festiwalu a polem namiotowym. No i mieliśmy lekkie spóźnienie. W czwartek powitała nas więc Amy MacDonald – sympatyczna i bezpretensjonalna Szkotka śpiewająca na początek popołudnia na dużej scenie. Idealne do tego, żeby dokończyć frytki z majonezem, belgijski przysmak i festiwalowe pożywienie o najlepszym stosunku kaloryczności do ceny. Strategicznie ominęliśmy namiot z The Cribs, wychodząc z założenia, że to nie nasza bajka, i wylądowaliśmy pod sceną Dance Hall na występie Santogold. Zachwyty nad jej płytą trochę mnie ostatnio denerwowały, no bo jednak trochę wtórna w stosunku do M.I.A. Tymczasem ten przyjemny koncert udowodnił, że na scenie rzecz się sprawdza naprawdę dobrze, wykonanie studyjnych niuansów jest co najmniej przyzwoite, a chórek wokalistek-tancerek przebranych w lekko kiczowate stroje okazał się jedną z bardziej widowiskowych formacji na całym Pukkelpopie. Zdaniem mojej żony powinny dostać złoto w konkurencji tańca synchronicznego, gdyby na olimpiadzie ktoś taką wprowadził.

W przelocie rzuciliśmy uchem na również lekko kiczowatą, ale już znacznie mniej absorbującą muzykę Little Dragon na przesympatycznej scenie Chateau (mała, przytulna, z trybuną dla widzów i okrągłym kształtem – jedna z fajniejszych, jakie kiedykolwiek widziałem na letnich festiwalach, choć przy tym paskudnie duszna). Jaka płyta, taki live. Z pustego to i Salomon. Wiadomo.

Dalej byli Infadels. Zespół lubiany na festiwalach, na Pukkelpopie obecny po raz trzeci i mający tu swoją oddaną publiczność. Ja rozumiem mieć chwytliwe refreny. Ale ta grupa ma same refreny. Uciekliśmy więc, żeby zobaczyć od początku Menomenę w Chateau. I żeby się przekonać, że trzech facetów na scenie (przystojnych, to fakt) to bywa trochę za mało. Tym albo brakuje ogrania koncertowego, albo mają kłopoty z pokazaniem atutów swoich niezłych kompozycji w warunkach scenicznych. Tyle tytułem eufemizmów. Bo jeśli mam być bardziej precyzyjny: w aranżach ich koncertowych kawałków są takie dziury jak w ciele Lemoniadowego Joe po postrzale (to porównanie to taki mały test wiekowy dla czytelników niniejszego bloga). Ale zdzierżyliśmy twardo prawie do końca, bo na zewnątrz szalał Serj Tankian, jak się okazało – kompletnie nieszkodliwy koleś, który śpiewa dziś piosenki przy pianinie. Te czasy…

Pod namiotem Marquee (druga co do wielkości scena) zameldowaliśmy się punktualnie na koncert Joan As Police Woman. Nie widzieliśmy artystki w Hard Rock Cafe (i podobno słusznie, bo to lokal, w którym jeszcze nie udało się dobrze nagłośnić koncertu, a mówią, że ten w tej materii niczego nie zmienił), ale za to mamy piękne wspomnienia z jej poprzedniej trasy europejskiej i berlińskiego Lido. Tu spodziewałem się klapy, bo nowa płyta taka jakby mniej „koncertowa”, tymczasem występ sprawił, że zupełnie inaczej spojrzałem na album. A przede wszystkim na to, jak urosły umiejętności wokalne Joan między pierwszą a drugą płytą. Szkoda tylko braku Antony’ego w „I Defy”, ale basistka i nowy perkusista nieźle wybrnęli z zadania, dzieląc się partią Antony’ego po połowie. 🙂 Niektóre z nowych utworów – choćby „Holiday” – w wersji scenicznej na trzy instrumenty wypadły lepiej niż ze smyczkami i smaczkami studyjnymi. W sumie od tego koncertu zaczął się dla mnie festiwal.

Zostawiliśmy British Sea Power fanom British Sea Power i poszliśmy zobaczyć Tricky’ego. Tu było gęsto od ludzi i głośno, ale to, co usłyszeliśmy, tylko utwierdziło nas w przekonaniu, że Tricky skończył się na „Maxinquaye”. Chwyta za pompatyczny, rockowy banał, ale robi to z mniejszym wdziękiem niż jego koledzy z Massive Attack, próbuje śpiewać, nie wychodzi mu źle, ale chciałbym nieśmiało przypomnieć, że chwilę wcześniej słuchaliśmy Joan Wasser. Okrucieństwo to jedyna słuszna reakcja pozwalająca w konsekwencji wycisnąć z festiwalu to, co najlepsze. Po obejrzeniu finału Tricky’ego, przebiegliśmy wystraszeni na drugi koniec imprezy, o drodze słysząc początek koncertu Iana Browna (widzieliśmy kiedyś i wystarczy). Na drugim końcu był namiot o nazwie Club, a w nim – koncert Hadouken!, grupy grindie (grime + indie), co przekładało się na efekt końcowy tak, że muzyka była bardziej grime, a wygląd bardziej indie. Średnia wieku spadła już chyba do 15 lat, a językiem dominującym wśród publiczności stał się angielski. Na scenie też zobaczyliśmy i usłyszeliśmy również młodzież – dużo energii, ale technika i pomyślunek gdzieś w tyle; co tu dużo kryć, mają jeszcze to, co najlepsze, przed sobą, ale na razie nie dorastają do pięt swojemu protektorowi Mike’owi Skinnerowi. Przebiegliśmy na Hot Chip, spodziewając się czegoś lepszego. Sparzyliśmy się w sposób tak zdecydowany, że aż poszliśmy po rozum do głowy i wylądowaliśmy na jednoosobowym występie Henry’ego Rollinsa, który zamiast śpiewać – opowiadał przez mikrofon przez półtorej godziny (jeśli nie liczyć setów didżejskich był to najdłuższy występ festiwalu!), co sądzi o Ameryce, świecie współczesnym, dalszym i bliższym Wschodzie oraz robalach. Wychodziliśmy z namiotu zadowoleni, a jednocześnie trochę rozbici, bo to był na razie (po Joanie) drugi najlepszy koncert dnia…

W dodatku przed nami był największy dylemat festiwalu. Co wybrać: Mercury Rev czy Iron & Wine. Ostatecznie daliśmy sobie spokój z widzianym wcześniej MR na rzecz grupy, którą przywiózł do Europy Sam Beam, a która z Iron & Wine znanym z płyt okazała się mieć niewiele wspólnego. Ba, to był nieco inny koncert niż ten na Offie (który znam tylko z radia), nieco bardziej, hmm… rockandrollowy. Więcej południowego rocka i improwizacji niż w Mysłowicach, ale trochę kosztem atmosfery. Zazdroszczę więc Offowiczom (a wiem, że byli także na Pukkelpopie, bo mignęła nam koszulka Off Festivalu w tłumie) wyjątkowego koncertu i akustycznego setu, którego zabrakło w Belgii. Choćz drugiej strony – wyszedłem bardzo usatysfakcjonowany, a reakcja publiczności w Hasselt była kapitalna.

Dzięki miłemu rozkładowi koncertów zdążyliśmy zobaczyć prawie całą Róisin Murphy na dużej scenie. Prawie całą dosłownie, bo przebiera się w tej chwili już nie co 15 minut, ale przed każdym utworem, a robi to na środku sceny. Zaczęła tylko w towarzystwie didżejów i chórku, brzmiało jak set do tańca, ale na szczęście rozwinęło się w miarę upływu czasu i wchodzenia kolejnych instrumentów. Jest czego słuchać (i na co popatrzeć), ale Moloko w wersji live to wciąż – jak dla mnie – rzecz nie do pobicia w tej kategorii. Poza tym kto by tam się zastanawiał nad wyższością Bożego Narodzenia nad Wielkanocą, skoro zaraz mieli grać The Flaming Lips. Pobiegliśmy więc do Marquee zająć miejsca. I słusznie, bo FL to ciągle precyzyjnie przygotowany (a zarazem – paradoksalnie – totalnie spontaniczny) show, jakiego nie robi nikt w świecie alternatywnego rocka. Wayne Coyne nie waha się zrobić cyrk z koncertu po to, żeby od początku podgrzać atmosferę. Zjeżdża ze sceny w plastikowej kuli już na powitanie i otwiera jak zwykle utworem „Race For The Prize” z wybuchami armatek wypełnionych konfetti, balonikami, a teraz jeszcze gromadą teletubisiów (przypominam, że to była wersja na Europę Zachodnią) zgromadzonych po obu stronach sceny. Ogólnie rzecz biorąc: jeśli chodzi o dramaturgię, The Flaming Lips zaczynają w takim punkcie, w którym inni kończą. A potem napięcie stopniowo rośnie. Gdyby nie anemiczna reakcja widowni i parę brzmieniowych zaniedbań i okrutnych zniekształceń, ten set utworów z ostatniej płyty i pojedynczych starszych hitów (były piosenki z wczesnego okresu kariery FL!) byłby skończonym mistrzostwem i najlepszym koncertem The Flaming Lips, jaki widziałem. Ale i tak był najlepszym momentem Pukkelpopu dla mnie prywatnie.

Może to wina poprzedników, ale koncert Holy Fuck – najlepszej młodej grupy koncertowej wg angielskiej prasy – nie zrobił już na mnie takiego wrażenia. Wszystko brzmiało nieco zbyt matematycznie, spodziewałem się jazgotliwego transu na koniec dnia, a tu zawiało chłodem. Zresztą w ogóle zimno się zrobiło, więc poszliśmy spać. Największy pożytek z takiego zakończenia dnia to fakt, że nazwa grupy, którą zobaczyliśmy jako ostatnią, nieźle oddała stan ducha kogoś, kto zobaczył właśnie na scenie The Flaming Lips.

Parę słów o dniu drugim niebawem. Muszę się wyspać, a po takich ilościach frytek z majonezem trudno się zasypia.

Mogli się przynajmniej pożegnać…

Powyższe słowa Sivi biorę sobie do serca. Przepraszam w imieniu 50 procent odpowiedzialnych za trójkowy cykl audycji. Pod tym linkiem oficjalna informacja z obozu HCH.
Na szczęście nawet gdybyśmy sie pożegnali, to nie musiałoby to być na długo. Wracamy w Trójce (ale we dwójkę) za tydzień i za dwa tygodnie. Płyt do zagrania coraz więcej, ale przyznaję: to ciężki rok i czasem trzeba trochę odsapnąć, stąd krótka nieobecność.
Na Nowej Muzyce w Cieszynie można było spotkać tylko drugie 50 procent HCH. 🙂 Z góry zastrzegam, że na Open’erze nie będzie w tym roku ani pół procenta, więc gdyby ktoś chciał się z nami podzielić wrażeniami z koncertu Raconteurs, wie, gdzie mnie szukać. Za to wszystko wskazuje na to, że w stuprocentowym składzie to my się spotkamy na zupełnie innym letnim festiwalu. I stali bywalcy tego bloga to już najlepiej sami domyślą, o której imprezie mowa. Tym niestałym i przypadkowym obiecuję w tym miejscu ciągłe nadrabianie pierwszego muzycznego półrocza przez wakacje. Trzeba zapracować na tę uwagę, którą mi okazywaliście w ostatnim czasie trochę na kredyt. A w tym wypadku raczej: odpracować.

Przy okazji: osobiście też mówię „nie” pseudoirlandii. Za to gratulacje dla Hiszpanów. Dawno się nie zdarzyło, żeby w finale wygrał ktoś, za kogo sam trzymałem kciuki.

Z CYKLU: NAJGORSZE PŁYTY ROKU


Ellen Allien
„SOOL”
Bpitch Control 2008
>2<<<<

UWAGA. TEKST ZAWIERA DROBNE ZŁOŚLIWOŚCI.
Wiem, że weźmiecie to, Drodzy Czytelnicy, za kolejny dowód przesadnego wyostrzenia sądów, ale muszę to powiedzieć: nic nie działa tak ożywczo jak dziadowska płyta ulubionego wykonawcy. Zarówno „Berlinette” Ellen Allien, jak i kolaboracja berlińskiej artystki z Apparatem (taki tam aparat, jednoosobowy) na płycie „Orchestra of Bubbles” bardzo przypadły mi do gustu. Allien zacząłem utożsamiać wręcz z Berlinem jako wykonawczynię mieszającą w dobrych proporcjach smaczki z ludycznych techniawek z zaprzysięgłym, klasowym teutońskim minimalizmem. Tymczasem „SOOL” to karykatura niemieckiej sceny elektronicznej. Lepszej parodii nie nagrałby Monty Python wespół ze Stefanem Raabem. Choć z całą pewnością Monty Python byłby w stanie napisać bardziej wyrafinowane utwory. „SOOL” to jedna z tych nielicznych płyt elektronicznych, która nie sprawdzi się na imprezie, nie zaskoczy brzmieniem, nie można jej zaliczyć ani do techno inteligentnego, ani do półinteligentnego, ani ćwierćinteligentnego nawet. To nijakie brzdąkanie z pokoju kogoś, kto wczoraj założył sobie studio w sypialni, ale gdy już wszystko rozstawił i zaczął nagrywać, to przysnął ze zmęczenia. Czytałem gdzieś opinię, że płyta ta nadaje się na słuchawki. Otóż na słuchawki, moi Drodzy, nie nadaje się przede wszystkim. Chyba że jedzecie rosyjskim wagonem warszawskiego metra, bo wtedy i tak nic nie usłyszycie, poza rosyjskim industrialem krzeszącym iskry z szyn, co w sumie da coś bardziej intrygującego.
Różne elementy wróżą w dodatku jakąś napompowaną miejską koncepcję płyty. Co gorsza, po wypowiedziach artystki wnioskuje, że spięte jest to-to rzeczywiście jakąś pseudofilozofią („Co to jest SOOL? Jest wszystkim, każdym i niczym zarazem – SOOL jest fantazją, kreacją, która odzwierciedla atmosferę albumu. Skoro SOOL odzwierciedla cokolwiek w związku z tym albumem, to wolę nie próbować tłumaczyć tego na polski. Ale z całą pewnością ten cały album to straszny SOOL.
Drugi punkt przyznaję za utwór numer 6 („Zauber”), który odrobinę na plus odstaje od reszty. Zresztą dwa punkty to uczciwa ocena w sytuacji, gdy do końca roku pozostało jeszcze ładnych parę miesięcy, a ja wciąż boję się otworzyć tę płytę Natalii Lesz, która wylądowała u mnie na biurku na początku kwietnia.

Depesz na bezpiecznych pozycjach

David Gahan

DAVE GAHAN
„Hourglass”
Mute 2007
davegahan.com
>>3<<<

Nowe zabawki i stare przyzwyczajenia – chciałoby się powiedzieć o tym wszystkim, co dzieje się w obozie Depeche Mode. W latach 80. ich „Some Great Reward” słuchane na pierwszych słuchawkach pierwszego walkmana odmieniło moje dzieciństwo w taki sposób, w jaki John Cage odmienił całą muzykę XX wieku. Bez przesady – każdy ma jakiś moment przełomowy, a dla mnie była nim chwila, gdy usłyszałem sample dźwięków otoczenia (młoty, maszyny), które wmontowano w muzyce dzięki nowince technicznej, jaką był klawiaturowy sampler Emulator. Nawet Merzbow nie zrobił na mnie takiego wrażenia, ale może to dlatego, że posłuchałem go wiele lat później, a – jak wiadomo z badań naukowych – słuch dziecka jest bardziej czuły. No ale skoro odbiegam od głównego tematu, to znaczy, że jest mało interesujący. Bo jest. Nowy Gahan to w pewnym sensie ucieczka wokalisty Depeche Mode z rejonów ostrego rocka (bo tak zaczynał solo) na z góry upatrzone bezpieczne pozycje, dzięki czemu trudno go odróżnić od samego Depeche Mode. To zachowanie – zachowawcze, chciałoby się dodać – powoduje, że trudno powiedzieć, kiedy to w ogóle nagrano. I z której to sesji DM pochodzą te odrzuty (bo jako takie się kojarzy większość z tych kawałków, co w sumie Gahan mógłby potraktować jako komplement – w końcu Gore komponujący dla DM na co dzień to mocna marka). A jeszcze trudniej stwierdzić „po co?”, chyba że weźmiemy pod uwagę konieczność spłacenia kredytów na rehabilitację, które (naprawdę, nie chcę być złośliwy) napędzają tempo działań wielu tworzącym eksnarkomanom. Najlepsze i najbardziej oryginalne fragmenty tego albumu po prostu muszą się skojarzyć z Nine Inch Nails (skądinąd projektem pilnego ucznia DM), a najgorsze przekonują, że najlepsze solowe rzeczy członków DM to te, które produkuje były członek kapeli Alan Wilder na płytach projektu Recoil – ostatnia okazała się zresztą zaskakująco progresywna, nowoczesna i udana (miałem okazję o tym pisać – rzecz wisi aktualnie tutaj). Więc jeśli miałbym się wypowiedzieć krócej, to po prostu: nie.

Swoją drogą nieźle ten album puentuje jedna z fraz, dzięki której ludzie zaglądają na tego bloga, zupełnie zresztą abstrakcyjna:”zegar – przyjaciel czy wróg?”. Otóż jeśli chodzi o Gahana, zdecydowanie to drugie.