Hawkwind: 40 lat w kosmosie

hawkwind

Wszyscy pytają o ten Pukkelpop (tak, będzie wkrótce relacja, jak się wyplączę z różnych bieżących zobowiązań). Albo o Radiohead (nie, nie będzie relacji, bo chcę uszanować legendę, na której przyjazd czekałem, a nie chcę psuć nastroju tym, którzy potrafili jeszcze naprawdę emocjonalnie na nich zareagować – no i widziałem lepsze koncerty w tym roku). A tymczasem będzie o czymś zupełnie innym. Tym bardziej, że poza Radiohead miałem od lat jeszcze jedno wielkie koncertowe marzenie, które teraz pozostaje tym jednym niezrealizowanym…

Otóż jutro mija 40 lat od pierwszego koncertu grupy Hawkwind. I to na jej koncert chciałbym się wybrać. Jeśli się dziwicie, to znaczy, że ten wpis powstał z myślą o Was. Jest to bowiem zespół, który dość długo mnie prześladuje, choć uznać go można za rodzaj – jak to mówią w ich kraju – guilty pleasure. Dziś potrafię sobie przynajmniej w miarę racjonalnie wyjaśnić dlaczego ich lubię.

1. Hawkwind to wzór dla wszystkich esktremalnych zespołów rocka psychodelicznego. Czerpał inspirację prosto z SF, grał piętnastominutowe utwory oparte na jednym akordzie. A techniczni trzymali muzyków za paski od spodni, żeby utrzymać ich w pozycji wertykalnej w czasie koncertów. Ci pokładali się natomiast nie z powodu zmęczenia.

2. Hawkwind jest najbardziej intensywnie działającym zespołem ostatniego czterdziestolecia. W praktyce bez dłuższych przerw, wciąż aktywny koncertowo. Regularnie wydaje płyty. Jego lider Dave Brock dobiega siedemdziesiątki. Pierwszego koncertu z 29 sierpnia 1969 nie pamięta – jak zeznaje dla BBC – poza tym, że było dużo stroboskopów, weszli na scenę i każdy grał swoje.

3. Hawkwind – co mnie uderzyło ostatnio – wyprzedził potężnie całą część nowej sceny folkowej. Zaczynając od parafolkowych ballad, przeszli do ostrej psychodelii, potem niemal do metalu. Ich album „Space Ritual” i wczesne nagrania studyjne należą do najbardziej niedocenionych płyt w historii rocka. Możecie teraz rzucać jajkami. Ale najpierw posłuchajcie mieszaniny rocka i folku na dwóch pierwszych albumach H.

4. Hawkwind był jednym z pierwszych zespołów rockowych eksperymentujących z dźwiękami konkretnymi i generatorami – jeszcze przed czasami ogólnodostępnych syntezatorów. Jak to robili? Mieli zawsze w swoim składzie kogoś, kto specjalizował się w konstruowaniu dziwnych urządzeń generujących syntetyczne dźwięki. Kosmiczne dźwięki.

5. Kosmiczni byli od zawsze. Współpracowali nawet ze specjalizującymi się w kosmosie pisarzami SF.

6. Hawkwind zawsze świetnie balansował między scenami rocka psychodelicznego/progresywnego i punka/nowej fali. Jak pewnie nikt inny, może poza Peterem Hammillem. Na legendarnym festiwalu Futurama w Leeds, gdzie rozbłysła gwiazda Joy Division, gdzie grali Cabaret Voltaire i Throbbing Gristle (więcej na ten temat w lipcowym numerze „Uncut”) wystąpili także muzycy Hawkwind, przygotowujący zresztą wówczas materiał na kapitalną płytę „Levitation”.

7. No właśnie, „Levitation” i grający na tej płycie Ginger Baker (eks-Cream) każą mi pomyśleć o wszystkich naprawdę wielkiego formatu muzykach, którzy przez chwilę pasowali do wizji Hawkwindu. Innym z nich był Lemmy, który nagranie „Motörhead” – to samo, które miało dać nazwę jego przyszłej grupie – skomponował jeszcze w barwach Hawkwindu. Notabene sam Lemmy został wyrzucony z grupy za narkotyki. Nobody’s perfect.

8. Z drugiej strony: gdyby nie wyrzucili Lemmy’ego (który osobowością z pewnością jest), być może byliby – jak słusznie zauważa dziennikarz „Mojo” – czymś na kształt wyspiarskiego The Grateful Dead.

9. Z trzeciej strony: no naprawdę, zostać wywalonym za narkotyki z jednej z najbardziej narkotycznych grup w historii???

10. Z czwartej (o ile taka jest, ale wg mitów grupy Hawkwind na pewno) strony: być może to jedyny w historii przykład, kiedy wyrzucono za narkotyki kogoś, kto brał zbyt MAŁO narkotyków.

19 responses to “Hawkwind: 40 lat w kosmosie

  1. A ja dodam, że po raz pierwszy z Hawkwindem zetknąłem się w 1995-96 roku w Twoim Prog-Gramie w RH. 😉 Wciąż mam nagranych parę kaset m.in. z fragmentami Levitation i Hawklords i pamiętam Twoje (lub kolegi z którym to prowadziłeś) stwierdzenie, że Hawkwind przypominał zmiksowane Black Sabbath i Pink Floyd. Ale dziś chyba najbardziej lubię to wcześniejsze połączenie folku i psychodelii – pierwsza i druga płyta.

  2. najgitniejszy jest „space ritual” z calvertem przezabawnie czytającym „sonic attack”. podobno dodali dużo overdubów do tego nagrania.

    słuchanie hawkwind to guilty pleasure? w życiu. wystarczy spojrzeć ile wyszło dla nich trybutów.

    w 2008 na irlandzkim trensmat wyszły trzy limitowane single z coverami hawkwind. grali: kinski, bardo pond, mugstar, mudhoney, amt i white hills. same gwiazdy.

    http://www.discogs.com/label/Trensmat

    jeszcze wcześniej the heads nagrali świetną, noisową prawie wersję „born to go”.

  3. ech, spisek perkusistów. hawkwind z lemmym miażdży jajca, a kto twierdzi inaczej, ten patafian.

  4. a co to właściwie znaczy „lepszy koncert”- jak można porównywać koncerty różnych wykonawców, grających różną muzykę- dla osób które były np. na koncercie Slayera, lepszy może być tylko inny koncert Slayera z powodu np. słabszej dyspozycji zespołu w danym dniu- bezsens…

  5. a „jeszcze jedno wielkie koncertowe marzenie, które teraz pozostaje tym jednym niezrealizowanym” to przypadkiem nie The Flaming Lips?

  6. @krzysztof –> na tym blogu „lepszy” znaczy „bardziej podobał się autorowi”. Gdzie indziej – co innego. To skrót myślowy, ale dość zrozumiały i logiczny. Jak powiesz „te lody kakaowe są lepsze od tego budyniu truskawkowego”, to masz na myśli to, że ci bardziej smakują. Idź za tym skojarzeniem. 😉

    @without –> chodzi po prostu o Hawkwind. Flaming Lips kilka razy widziałem, choć to prawda – ciągle mi się marzy kolejny raz.

    @ vroobelek –> dzięki, to mój kolega Qfel tak mówił. Pewnie już ma skompletowaną całą dyskografię Hawkwindu.

    @porfirion –> nie wiedziałem o tych wersjach, sprawdzę, dzięki!

    @de la clue –> miażdży co popadnie 🙂

  7. aha, myślałem że chodzi o koncerty w Polsce, bo przecież Radiohead można było zobaczyć prawie wszędzie przez te 15 lat gdy u nas nie grali

  8. @without –> fakt, ale mnie jakoś nigdy z Radiohead się nie udawało

  9. w ogóle szkoda, że to nie wyspy z przełomu 60-tych i 70-tych.

  10. U nas Radiohead. Make it double, czyli dwie różne relacje, choć nie do końca spojrzenia, bo raczej się podobało. zapraszam.

    http://coldaim.blogspot.com/

  11. nie chcę się czepiać ale porównanie lodów z budyniem trochę nie pasuje – w tym miejscu trzeba by porównać lody kakaowe z lodami truskawkowymi albo budyń kakaowy z budyniem truskawkowym-wtedy sprawy mają się zupełnie inaczej- mimo wszystko pozdrawiam 🙂

  12. Robertrrteam

    A ja mogę pochwalić się tym, że byłem na koncertach Hawkwind trzykrotnie. Pierwszy raz to było w 2007 roku w Londynie- powstało z tego występu DVD, po raz drugi w 2008 w Ostrawie i w tym samym roku znów Londyn. Powiem krótko, Hawkwind na żywo brzmi znakomicie, po prostu hipnotyzuje i sprawia, że chcesz więcej jak narkotyk właśnie, brzmienie jest zawsze dopracowane, specyficzne i łatwo rozpoznawalne, za co w dużej mierze odpowiada nietuzinkowy styl gry Brocka, oraz przesterowana barwa jego gitary Spectrum LX na której gra od lat ( w Ostrawie Gibson LP). Jest coś w tym zespole, coś co trudno jednoznacznie określić a co sprawia, że gdy już raz załapiesz ten klimat to nie łatwo ci będzie się z tego otrząsnąć:-)

  13. Nawiązując do wyrzucenia Lemmy’ego to podobno policja przy nim coś znalazła na lotnisku. Nie mogli by wystąpić, gdyby nie wywalono go, a odwołany koncert ciągnął by za sobą koszty.

  14. Według Wiki na granicy amerykańsko kanadyjskim znaleziono przy nim amfę, policja myślała że to koka, zatrzymano go, kilka koncertów trza było odwołać i chłopaki się wkurzyli. Szkoda, ciekawe jakby się dalej rozwijało. Ja w każdym wypadku robię właśnie drugie podejście do Hawkwind, tym razem bardziej udano (z pierwszego, jakieś 7 lat temu, zostały mi w pamięci jeno „Golden Void” i „Psychedelic Warriors”. Tym razem wsadziłem do odtwarzacza całą dyskografię aż do „Sonic Attack” i jadę na okrągło 😉 Doceniłem i inne utwory, uwielbiam skrzypce (bądź flet) w muzyce rockowej, a Hawkwindowi w paru miejscach udało się je pięknie wkomponować. Jednak gdybym miał wybrać co TERAZ jest moim ulubionym utworem Hawkwind to nie będzie to ani „Damnation Alley”, ani „Silver Machine” ani Hassan-ibn-Sahba” tylko zdecydowanie „Born To Go” kończący druga płytę „Space Ritual”. Rządzi. Swoją drogą na moim bogu też ostatnio non stop Hawkwind powraca w notkach, jednak czytelnicy nie chcą się przekonać. Ich strata.

  15. Bylem z Żona moja w Porchestrehall 29,09 Sobotni dzien.Cudowne przezycie,w kwintesencji spelnienie duchowe.Podzielam opinie Autora na temat albumu „Levitation”.Jest ona dla mnie niezwylke wyjatkowa i jest niezwykla za przysluga Tima Blake,jego wirtuozeria generowania dzwiekow wszechswiata.Udalo mi sie zdobyc podpisy trzech artystow z tego albumu.Szkoda,ze jak na takie obchody przybylo niewielu jakze waznych artystow,ktorzy wspolpracowali w dawnych latach.Wystep Hawkwind na final imprezy wystrzelil w kosmos!Wspaniale energetyczne brzmienie,kwintesencja space rocka.To byla swoista pielgrzymka do mekki rocka psychodelicznego i space rocka w Londynie,po ktorej czujemy sie namaszczeni;).Hawk

  16. … pamiętam wieczór, lampkę nad biurkiem, radio, magnetofon Grunding… początek lat osiemdziesiątych. W „Trójce” Piotr Kaczkowski zapowiada płytę : „szukałem jej od kilku lat… Hawkwind. In Search of Space… „.

    I odtąd mogę zapytać: „a znasz Hawkwind? „

  17. 21 anniversary

    W 1990 roku byłem na ich koncercie w Hammersmith Odeon. Był to, aż do dziś, najlepszy koncert rockowy w moim życiu.

  18. Pingback: Latający spodek nad Inowrocławiem | Polifonia

Dodaj odpowiedź do Hawkfan Anuluj pisanie odpowiedzi