Dla niecierpliwych odpowiedź skrócona: Nie ma to dużo wspólnego z samym Open’erem, za to bardzo wiele z konkurencyjną imprezą odbywającą się w stolicy. Warsaw Summer Jazz Days. A dokładnie dniem trzecim imprezy upływającym pod hasłem John Zorn Fest.
Kiedy się pojawiłem w Sali Kongresowej, poza wrażeniem, że chyba poprawili nagłośnienie na miejscu, albo ja chadzałem ostatnio po koncertach niezbyt dobrze nagłośnionych, miałem jeszcze inne. Pomyślałem sobie (wyliczając żonie, ile lat ma każdy z muzyków John Zorn Quartet – a było co wyliczać), że Zorn to taki młody facet. I jednocześnie, że Michael Jackson był tak zaskakująco stary. Skąd taki pomysł? W końcu Jackson umierając miał 50 lat, a John Zorn ma w tej chwili lat 55, więc o co chodzi?
Już tłumaczę. U Jacksona wiek mi nie pasował ze względu na ten długi czas bezowocnej walki o przebicie sukcesów z lat 80. albo przynajmniej dorównanie im. Nie da się ukryć: w ostatnich latach swojego życia nie robił muzycznie dużo. Może za chwilę dowiemy się, że zostawił w studiu kilkaset nowych nagrań, które nie przeszły przez sito jego perfekcjonizmu. Ale nie zmienia to faktu, że zakonserwował mi się 30-letni Jackson w głowie i jakoś nie dopuszczam myśli, że miał pół wieku. Tymczasem z Zornem jest dokładnie odwrotnie. Wydawał ostatnio po kilka do kilkunastu płyt rocznie, uczestniczył w kilkunastu projektach, z którymi nagrywał i koncertował, wreszcie prowadził własną wytwórnię. Pisał w swoich strategicznych momentach po kilkaset utworów w ciągu kilku miesięcy. I jak tu uwierzyć, że ktoś taki ma DOPIERO 55 lat?!
Wychodzi więc Zorn (55) na scenę w towarzystwie Billa Laswella (54), Milforda Gravesa (67) i Anthony’ego Braxtona (64). Wiem, podawanie w nawiasach wieku to kiepski pomysł, ale założę się, że w „Superaku” ani „Party” nikt w ten sposób nie podawał nazwisk tych czterech artystów. No więc wychodzą i grają wspólną improwizację, w której Laswell chwilami trochę się gubi, ale za to produkuje dla niej intrygujące tło i jest inaczej niż gdyby jakiś kontrabasista wszedł i grał solówki. W improwizowane granie wchodzą za każdym razem błyskawicznie, niemal bez wstępów, a w szalonych utworach błyszczy przede wszystkim Graves, grający na luzie i z niesamowitą energią. Jeśli komuś się w tym momencie przypomni, jak dobry był wydany w serii „urodzinowej” Zorn koncert jego duetu z Gravesem, będzie miał już przedsmak tego, co tutaj mógł usłyszeć.
Potem wychodzi septet The Dreamers: przeraźliwie chudy (najgrubszy w brodzie) Jamie Saft, zdystansowany i spokojny Marc Ribot (do czasu aż mu pękła struna – a że najwyraźniej nie uznaje innych gitar niż jakaś kosmiczna wersja Gibsona, którą przyniósł ze sobą, będzie musiał zmienić strunę i powalczyć ze strojem w trakcie koncertu), solidny Trevor Dunn, widowiskowy Kenny Wollesen, energetyczny (choć filigranowy, jak się miało okazać) Joey Baron i Cyro „a teraz pokażę wam tych dwadzieścia instrumentów perkusyjnych, których jeszcze nie znacie” Baptista. No i sam Zorn – jako dyrygent. Mówię więc do żony, że to będzie najgorsze tego wieczoru, taka muzyka koktajlowa i tak dalej. Że wszystko ułożone, że to są zamknięte kompozycje. Po czym przy drugim numerze żona na mnie patrzy, jakbym strasznych głupot nagadał. Dreamersi zagrali bowiem koncert porywający – zdołali wykrzesać z utworów 200 procent wartości. Ribot przeszedł samego siebie w euforycznych końcówkach utworów, a cała historia ze struną, przez którą puścił kilka fałszywych dźwięków (musiał skończyć utwór z wysoko granym motywem przewodnim na gitarze bez struny, na której ten motyw przewodni grał) tylko dodała emocji występowi. Z kolei Zorn rzeczywiście dyrygował, łamiąc tempo i wypuszczając poszczególnych zawodników na solo.
W sumie było tak dobrze, że aż gotów byłbym zrewidować swoją bardzo chłodną ocenę jedynego wydawnictwa firmowanego tą nazwą. I zmienić program ostatniej Letniej Nocy w Dwójce, gdzie również obszedłem się z wydawnictwem „The Dreamers” dość zdawkowo.
Potem jeszcze Electric Masada, czyli na scenie dodatkowo Ikue Mori z laptopem, Wollesen za bębnami (ramię w ramię z Baronem), a Zorn znów dyryguje, ale grając partie saksofonu po drodze. Tutaj niczego więcej nie trzeba dodawać, bo to z całą pewnością jeden z najlepszych składów koncertów w jazzie, a może nie tylko… Fragment starszego (i w sumie chyba gorszego) koncertu dla telewizji Mezzo w moim telewizorze.
Mam nadzieję, że wytłumaczyłem się tym samym, dlaczego nieobecności na Open’erze mi nie żal. Zorn w kategoriach muzyki koncertowej to poziom kosmiczny, a zagra tam nieprędko, jeśli w ogóle. Bo zarazem jest to postać słabo nadająca się na festiwal z różnymi odmianami popu. Choć trzeba przyznać, że w tym roku miałby na Open’erze jednego dobrego kolegę – Mike’a Pattona. To jego występu w Gdyni żałowałem najbardziej, ale przyjdzie mi jeszcze nadrobić – w sierpniu, szczegóły pewnie w swoim czasie.
Co do popu – pasowałby na Open’era utwór z „Alhambra Songs”, jeden z tych, których w tym roku słucham najcześciej. Perfekcyjnie gładki, ale zarazem wciągający jak mało co. Nazywa się „Novato”. W podtytule: „For Mike Patton”!
No to przy okazji, żeby nie mnożyć wątków, jeszcze mała recenzja.
MASADA QUINTET FEATURING JOE LOVANO „Stolas: Book of Angels Volume 12”, Tzadik
premiera: 16.06.09, źródło: Amazon.com (CD)
7/10
Cóż, chodzi mi po głowie pomysł podsumowania wszystkich dwunastu części „Book of Angels”, bo to kapitalna i bardzo zróżnicowana seria. Temu odcinkowi oczywiście w dużej mierze charakter nadaje post-bopowe jazzowe granie saksofonisty Joe Lovano. Czyli mamy nie awangardę XXI wieku, tylko szlachetne granie w stylu lat 60. Uri Caine – druga gwiazda – doskonale wpisuje się w ten charakter całości, grając lekko, romantycznie, klasycznie. Trzecia gwiazda, Dave Douglas, miewał lepsze momenty, choć samo brzmienie jego trąbki pozwoliłoby mu zagrać z każdym z klasycznych składów, które prezentowały taki rodzaj jazzu: swobodny, melodyjny, eksponujący charakter solistów i płynący rytmicznie. W „Rahtiel” do kwintetu dołącza jeszcze na moment sam Zorn na alcie i wtedy muzyka robi się bardziej rozwichrzona i nieprzewidywalna. Oczywiście żydowski charakter tematów pozostaje wszelką kwestią, no ale to już standard w wypadku „BoA”, gdzie poszczególni artyści pracują pod kontrolą kompozytora. Ogólnie: bywało już w tej serii lepiej, ale bywało i gorzej.
Zgadzam sie w 100% co do The Dreamers (bardzo pozytywne zaskoczenie). Płyta miła ale nie porywa za to koncerowe wykonanie dodało tej muzyce pazur. Teraz ta płyta brzmi jakoś lepiej (reminiscencje z koncertu mają pewnie w tym spory udział) :-). Electric Masad – klasa sama dla siebie, ta częsć koncertu to była prawdziwa Magia (i ta radocha na twarzy Barona – bezcenne:-)). A kwartet na poczadku – Braxton niby „dziadek” a dał czadu nie gorzej od Zorna, a Milford graves obdzieliłby energią trzech perkusistów. Laswel grał swoje ale jako tło dla pozostałych sprawił sie świetnie. Słowem kto nie był niech żałuje.
Istotnie było bardzo dobrze. The Dreamers po dwóch utworach rozkręcili się aż miło. Zorn im starszy tym lepiej gra na saksie.
Ale Faith No More po raz pierwszy w Polsce możesz jednak trochę żałować – fantastycznie było:)
Nie to, żebym sobie całkiem odpuścił FNM. Nadrobię na Pukkelpopie. 🙂
@łukasz – po raz drugi. Katowice 1997, 15 lipca.
Zgadzam się w 100%, super nagłośnienie, sax wręcz namacalny, słychać było wszelkie subtelności ich artykulacji. No może nie byłem tak zaskoczony na Dreamers’ach, ten skład nawet jakby miał grać „Whisky”, to pokazałby klasę, a te „koktailowe” tematy… cymes. Nieporównywalne z płytą, choć właśnie ją po powrocie wrzuciłem do CD’ka. na koniec jeszcze nuta z „the Gift”, bezcenne…8-) pozdrawiam
Mi żal Kings of Leon, pewnie długo do Polski nie zawitają…
W sumie nie ma na dłuższą metę czego. Kilka słów o open na naszej stronie.
Tak, to była reklama;)
@coldaim –> W sumie parę bardzo ciekawych spostrzeżeń w tej relacji na Waszej stronie.
Tak, to była promocja 🙂
heh, dzięki.
polecamy się na przyszłość
reklama po terminie ale wykonawcow spod skrzydel zorna mozna bylo uslyszec w poznaniu na tzadik festivalu, jon madof, rashanim, la mar enfortuna, rowniez duzo rodaków: cukunft, transgress