>>>>5<
RÓŹNI WYKONAWCY „Dark Was the Night”, 4AD
premiera: 16.02.2009 , źródło: Boomkat.com (CD)
Problem ze składankami polega na tym, że są składankami. Banał, ale piszę to, bo słyszałem już w paru miejscach, że „Dark Was the Night” to kiepska płyta. Listę autorów tych 31 piosenek sprzedawanych na dwóch płytach w cenie jednej (ciekawe, ile będzie kosztować w Polsce – bo na razie nie ma nawet w sklepie Sonica*) znajdziecie tutaj. I oczywiście, jak zwykle w wypadku składanek, jedni przyłożyli się bardziej, a drudzy dali tylko niepublikowany utwór, który mieli w zanadrzu. Z tą różnicą w stosunku do innych kompilacji, że ten zestaw artystów – od Arcade Fire po Yeasayer i od Yo La Tengo po Bon Iver – to aktualna śmietanka sceny alternatywnej, przede wszystkim amerykańskiej. Coś, czego do tej pory jeszcze nie widziałem w jednym miejscu. Spotkanie historyczne per se. Druga rzecz – ci wykonawcy zdecydowali się na ciekawe duety i zestawienia (Conor Oberst z Gillian Welch, Grizzly Bear & Feist itd.). Po trzecie wreszcie – pomiędzy utworami nowych mistrzów są kompozycje mistrzów starych (Bob Dylan, Blind Willie Johnson, któremu całość zawdzięcza tytuł) w nowych wersjach, zatem stosunkowo pewny materiał muzyczny, z którego z całą pewnością wiele da się wykrzesać, jeśli nie mamy na myśli coverów rozumianych jak te z „Jak oni śpiewają”.
W przeciwieństwie do większości znanych mi płyt z serii „Red Hot” (ta de facto też należy do tej charytatywnej serii wspomagającej profilaktykę AIDS) nie ma jednej przenikającej wszystko idei muzycznej. Ba, jak na składankę z obozu 4AD jest wręcz wyjątkowo rozhuśtana stylistycznie. Ivo Watts-Russell za czasów swojego szefowania wytwórni potrafił tworzyć wyjątkowo spójne kompilacje („Lonely is an Eyesore”), no i sławne projekty różnych kapitalnych wykonawców, którzy decydowali się, by na moment sesji zostać zespołem This Mortal Coil, którego płyty są w pewnym sensie superkompilacjami.
Wróćmy do meritum: Nawet jeśli założymy, że jeden na trzech-czterech artystów osiąga tu formę ze swoich ostatnich nagrań (a jest lepiej), to jak na składankę już mamy album znakomity. Tu mamy dodatkowo gwarancję zaskoczenia. Mnie najbardziej przekonały piosenki wykonawców, na których liczyłem w drugiej kolejności. Antony, Bon Iver czy Arcade Fire nie schodzą poniżej poziomu wykonań ze swoich albumów, David Byrne z Dirty Projectors jest nieco przewidywalny, a Iron & Wine wyjątkowo (nawet na niego) zdawkowy. Za to The Books z José Gonzalezem – świetne zestawienie romantycznej prostoty i inteligentnej produkcji. My Brightest Diamond nieźle sobie radzi z musicalowym standardem „Feeling Good”. Udziwniony elektroniczną rytmiką Sufjan Stevens też przy kolejnym słuchaniu zyskuje. Wyróżniają się The National i The Decemberists proponujący własne kawałki. Na drugiej płycie – Dave Sitek z TV On The Radio i Riceboy Sleeps (Jon Thor Birdisson z Sigur Rós i Alex Sommers) z bardzo powoli rozwijającym się smyczkowym tematem. Biją Stuarta Murdocha i zostawiają w tyle „Gentle Hour” Yo La Tengo. A przecież na tym samym krążku Cat Power śpiewa „Amazing Grace”, Andrew Bird robi, co swoje, czyli pokazuje talent do pisania melodii (no dobra, w tym wypadku akurat pożycza melodię od innych), a Conor Oberst wykonuje swój szlagier „Lua” w duecie z Gillian Welch, jedną z czołową postaci nurtu Americana. Mało? To jeszcze wspólny utwór Blonde Redhead z australijskimi Devastations, a na koniec „Love vs. Porn” Kevina Drew, które niektórzy uznają za najlepszy moment na całej kompilacji. A gdzieś w tle tych kompozycji przemykają producenci – bracia Aaron i Bryce Dessnerowie (występują w duetach odpowiednio z Vernonem i Antonym), którzy niedodali do tego genialnej własnej jakości, ale zadbali o przyzwoity poziom średni. Ja w tym momencie doliczyłem się ładnych pary momentów. I już dawno nie było mi mało.
4AD ma 30 lat – co prawda pierwsza notowana na ich stronie pozycja katalogowa ukazała się w roku 1980, ale firma powstała jeszcze w roku 1979. Dla mnie tych trzydzieści lat to jedna z pierwszych i nielicznych muzycznych historii, które śledziłem w różnych okresach mając zupełnie różne fascynacje i mimo zmian stylu zawsze mnie pociągała. „Dark Was the Night” nie ma zasadniczo nic wspólnego z tym, co w 4AD robili w latach 80., ale jest świadectwem żywotności tej wytwórni, która z aktora charakterystycznego zmieniła się w pierwszoplanowego, centralnego gracza wśród niezależnych. Lepszego przypadku metamorfozy w tym środowisku nie znam. Choć dajmy czas innym – w końcu nic w tej branży nie dzieje się w ciągu jednej nocy.
* Dodaję na gorąco 25.02: Jest, jest w sklepiku Sonica – tutaj szczegóły, cena jednopłytowa (49,90). W EMPiK-u”produkt niedostępny”. Jak wystawią na półkę, to – typuję – będzie 69,99. 🙂
Kurde, ja chciałem najpierw o tym napisać:/
Ok, pierwsza płyta wymiata jak się leży w łóżku, a druga może być nawet i do samochodu. Zawiedli Grizzly Bear, bo dali jeden kawałek z epki, a drugi z debiutu. Bon Iver w odsłonach takich bardzo niejednoznacznych i mi on wtedy pasuje najbardziej, więc dla mnie to mocne punkty. Bird i Drew – fantastyczni. Antony choć ogólnie nieco mnie drażni manierą – tu jako urozmaicenie super. Oberst identycznie. My morning jacket – raczej zawód (pierdołowaty utwór nieco), Books i Gonzales obok Nationali najlepsi. Generalnie płytki wypas. Nie wiem kto mówił, że słaba, bo ja na razie same pozytywy czytałem. Za to, że się udało takich mocarzy do kupy pozbierać – szacun.
„Gonzalez” oczywiście – literówka
Moja czołówka to dramatyczny Sufjan Stevens spoza równie dramatycznej elektroniki (razem z raperskim comebackiem) i „Cello Song” w wykonaniu tak świeżym, że pewnie sam Drake im z góry zaklaskał.
So Far Around the Bend pierwszy raz usłyszałem na koncercie jakiś rok temu. Pomyślałem wtedy, że nowa płyta The National będzie miała fajny singiel, a tu chłopaki wrzucają ten numer na składaka. I obok Sufjana, który załatwił mnie tą swoją elektroniką, obok coveru Nicka Drake’a, obok bezbrzeżnie smutnego I Was Young When I Left Home (co już chyba napisałem kiedyś u siebie) i obok innych 15-20 utworów, właśnie The National najbardziej mnie przekonali do zakupu. Na drugim biegunie lądują, co piszę z bólem, Iron & Wine. Za lapidarność.
A, no i
„Andrew Bird robi, co swoje, czyli pokazuje talent do pisania melodii”
to nie bardzo, bo to melodia The Handsome Family
@pszemcio –> Byłem tak przekonany, że to on napisał, że nawet nie zajrzałem w tym miejscu do książeczki. No cóż. „Written by Brett and Rennie Sparks” wyjaśnia wszystko 🙂
Płyty można legalnie posłuchać korzystając ze Spotify – http://www.spotify.com. Za 9 euro miesięcznie można tam słuchać milionów albumów, w pełni legalnie.
Nationale zdecydowanie, bo przecież wiadomo, że najlepsze piosenki na świecie piszą nieszczęśliwie zakochani mężczyźni. Całkiem przyjemny jest też Antony, Grudniacy na chwilę przed swą nową płytą również nie zawodzą. Płytek słucha się piknie, zaskakująco piknie nawet.
PS. Też miałem u siebie napisać o tym składaku 🙂
bon iver i krevin drew kłądą konkurencje na łopatki. sufjan błądzi i to bardzo. ale klimat połaktusycznego grania z lekką elektronika w tle jaki dominuje na tej płycie jest szczerze przejmujacy i jak na składak (od razu widze przed oczami lonugowe dwudiscy sprzedawane na kilogramy w empiku) to jest to to niesamowite wydawnictwo! ;]
A na horyzoncie kolejny charytatywny składak „War Child Heroes”. Scissor Sisters grają Roxy Music, Beck – Boba Dylana, TVoTR Bowiego, a Rufus Wainwright – Briana Wilsona. Dzieje się (-:
War Child niestety nie ma startu do Mrocznej Nocy. Coverowanie takich pomnikowych numerów to jak skok do pustego basenu – piękny lot, ale lądowanie bolesne. Uwaga, pierwszy raz w życiu napiszę coś złego o TV On The Radio: z tę pretensjonalną, przekombinowaną wersję Heroes należą im się baty. Jak można tak nie zrozumieć o co chodzi w piosence? Dżizas…
To ja jeszcze przy okazji gadki TVOTR dodam, że to co zrobił Dave Sitek na tym składaku, za cholerę mi nie pasi i raczej postrzegam jako mielizny tego wydawnictwa. Z kolei senny Yo La Tengo akurat kupuję. W ogóle takie ich klimatyczne oblicze kupuję w pełni.
Pingback: Ząbkowanie « KulturaNaOstro
Czesc
To nie jest dokladnie o skladaku z 4Ad, ale w kontekscie 4Ad. Unikam Web2, ale sa wyjatki. Po prostu, zerkam naTwoj blog raz na miesiac, dwa i okazuje sie ze moj download pokrywa sie w duzym stopniu. Wiec, poniewaz nikt mnie „nie rozumie” pomyslalem ze to chyba impuls zeby sie wpisac i… dolaczyc.
W kontekscie 4Ad dlatego ze natknalem sie ostatnio na nowe plyty z nowego jorku
Asobi Seksu i School Of Seven Bells, co wprawilo mnie w oslupienie, a jest zadziwiajaco blisko Cocteau Twins, byc moze czegos nie wiem, ale pierwszy raz slysze takie granie w stanach, no… i chcialem zapytac – o co chodzi? : )
mam jeszcze dwie kapele o ktorych chcialem wspomniec, to juz prawie nie ma zwiazku z 4AD
zZz – Running With The Beast
zimnofalowy powrot do lat osiemdziesiatych
i
Sky Larkin-The Golden Spike
juz z innej bajki, zdaje sie, walijskiej
pzdr
@chary –> miło mi. Asobi Seksu rzeczywiście sporo zawdzięczają 4AD. I całe zjawisko „shoegazingu”. Ale jeśli chodzi o amerykańską scenę też ma to swoje mocne korzenie – sprawdź koniecznie Galaxie 500, jeśli jeszcze nie znasz. Warto! 🙂
Sky Larkin muszę ja z kolei posłuchać.
Zapodali dzisiaj w Trójce tego Bowiego/TVotR, rację masz Jarku.
Pingback: 35 najlepszych płyt roku 2009 « CHACIŃSKI
Pingback: fundacja-kaprowicz.org | Siedem piątek z Bartkiem Chacińskim (6)