W RADIU: HCH
NOCNA STREFA: Ephemera, młodsza siostra Unsoundu
Od 15 do 18 czerwca w Warszawie kolejna edycja Ephemery – festiwalu organizowanego w stolicy przez twórców krakowskiego Unsoundu. W programie nie zabraknie wątków łączących oba festiwale. Pojawi się niedawny gość Unsoundu, ukraiński kompozytor Heinali, będą też koncerty Aleksandry Słyż i Piotra Kurka oraz innego wielokrotnego gościa krakowskiej imprezy Robina Foxa. Pojawi się też indonezyjski […]
NOCNA STREFA: Portrety z GRM
W czwartek po 23.00 w Nocnej strefie zaglądamy do serii, która portretuje współcześnie działające kompozytorki i kompozytorów nowej muzyki i próbuje ich wpisać w tradycję francuskiej Groupe de Recherches Musicales. Najpierw austriacka wytwórnia Editions Mego, jeszcze za życia swojego nieodżałowanego szefa Petera Rehberga uruchomiła serię wznowień: Recollection GRM. Przypominały najważniejszych twórców i najwybitniejsze utwory stworzone […]
NOCNA STREFA: Czwarty świat i zielona wyspa
Dziś po 23.00 posłuchamy muzyki Jona Hassella ze zbioru Further Fictions, który obejmuje nagrania realizowane w okolicach premiery albumu City: Works of Fiction, czyli pod koniec lat 80. Hassell współpracował wtedy w Brianem Eno, który na żywo miksował jego koncert w nowojorskim Winter Garden. W tym samym czasie próbował też – metodą Teo Macero wykorzystywaną […]
W POLIFONII
-
NA WINYLU: trzaski
JEAN-MICHEL JARRE: Krótko
Nota o Zero Gravity może być dla niektórych niespodzianką, ale nowy album Jeana-Michela Jarre’a Electronica 1: The Time Machine nie należy do moich ulubionych (mówiąc delikatnie), i to mimo plejady gości, wśród których są Vince Clarke, M83, Pete Townshend, Fuck Buttons, Air i Moby. Ba, wydaje mi się z punktu widzenia poszczególnych artystów bardzo słabo wykorzystaną szansą na wykreowanie […]
NATURAL SNOW BUILDINGS: Album z singla
Z nieco mniejszą regularnością śledzę ostatnio poczynania Francuzów z Natural Snow Buildings, za którymi zresztą pod względem liczby wydawanych płyt nadążyć trudno. Ukazują się w różnych formatach, tym bardziej więc warto zwrócić uwagę na regularną, zwykłą płytę z nowym repertuarem opublikowaną na winylu przez Ba Da Bing (wcześniej wydali kilka reedycji starszych nagrań NSB) z […]
ROBERT PIOTROWICZ: Stare złote
W starych złotych to by było prawie pół miliona, ale warto. Zresztą za czasów starych złotych nikt w Polsce takich płyt nie wydawał. Choć zupełnie tak jak kiedyś – na czerwony, transparentny winyl z muzyką Roberta Piotrowicza (mastering Rashada Beckera, minimalistyczny projekt Lasse Marhauga) trzeba było pod każdym względem poczekać. Z jednej strony dlatego, że publikacja się […]
Bo było za mało reszty
Po tygodniu studiowania hawajskich legend odpuszczam i przyznaję: trudno mi się pożegnać z tymi wszystkimi nikomu niepotrzebnymi wykonawcami muzycznymi. Wybrałem więc grupę najmniej potrzebną komukolwiek (poza inspiracją do nauki chińskiego – patrz nazwa) i wracam do roboty.
Wracam po to między innymi, by stwierdzić, że ludzie po prostu nie są w stanie ocenić, czy coś jest dobre. Nawet David Toop, ba, nawet jurorzy „Tańca z gwiazdami” są tylko ludźmi (choć Tyszkiewicz ma tak wystudiowaną mimikę, że mogłaby grać androida w „Łowcy androidów”). No dobra, tak naprawdę to mogę tylko stwierdzić fakt, że to ja nie jestem w stanie ocenić. Problem polega na tym, że ocenia się tylko przez odniesienie do innych rzeczy, które wychodzą, przez odniesienie do dźwięków obok, mówiąc ogólnie: do otoczenia. A Xiu Xiu żeruje na tym fenomenie jak mało kto. To taki Depeche Mode albo The Cure świata współczesnej awangardy. Grają piosenki pełne rezygnacji, nieco rozpaczliwe i zatopione w dźwiękach przedziwnych sampli, elementach muzyki gamelanowej, najróżniejszych wpływach, wreszcie – w kakofonii. A gdy takiemu twórcy trafi się jakaś „właściwa” nuta, to w natłoku tych krzywych brzmi wyjątkowo pięknie.
Oto paskudne uproszczenie. Przepraszam, ale po raz kolejny wysłuchałem właśnie „Women as Lovers” i ocknąłem się po kilku minutach od ostatnich dźwięków „Gayle Lynn”. Nie jest to ani udany album pop, ani porażająca awangarda. Można to sformułować dosadniej: ten album to trwające pięć utworów oczekiwanie na kapitalną (choć bardzo wierną oryginałowi) wersję „Under Pressure” śpiewaną tu przez Jamiego Stewarta w duecie z Michaelem Girą, którego znawcom legend hawajskich nie muszę specjalnie przedstawiać, a potem osiem utworów, które pozwalają zejść z tego wyśrubowanego poziomu (przez siódemkę, całkiem miłe „Black Keyboard”) do znacznie mniej udanych kompozycji. I chociaż zdaję sobie sprawę, że Xiu Xiu dawno nie byli tak blisko mainstreamu, co w kompozycji Queen, to jednak trudno mi nie pomarzyć o tym, by do swoich inteligentnych eksperymentów z brzmieniem dodawali bardziej intrygujące melodie.
I tu wracamy raz jeszcze do problemu kontrastu. Oczywiście na tle dyskografii Xiu Xiu – tu pewnie nawet fani, którzy już postawili na mnie przed chwilą krzyżyk, będą się skłonni zgodzić – wypada to mizernie. Problem polega na tym, że na tle rozkręcającego się roku nie ma wstydu. Chętnie bym napisał, że reszta dużo lepsza (i pewnie niebawem napiszę), tylko gdzie ta reszta?
Ten wpis został opublikowany w kategorii recenzje i oznaczony tagami Xiu Xiu. Dodaj zakładkę do bezpośredniego odnośnika.
The Air Force było znacznie lepsze i bardziej popowe.
Fabulous Muscles również…
no ba, Fabulous Muscles to ścisła czołówka Kalifornijczyków 😀
xiu xiu will play at unsound festival in krakow on 25th october.