ME’SHELL NDEGÉOCELLO
„The World Has Made Me the Man of My Dreams”
Bismillah 2007
www
>>>4<<
Ani zupełnie świeża krew, ani stara gwardia. Ani jazzmanka, ani rockmanka, ani gwiazda funku. Ani seksowna kobitka, ani twardy facet (jest zdeklarowaną biseksualistką – zwróćcie uwagę na wieloznaczny tytuł tej płyty). Nawet błysnąć w towarzystwie znajomością jej muzyki trudno, bo najpierw trzeba by się nauczyć wymawiać nazwisko. A właściwie po co? Bo w świecie speców od czarnej muzyki uchodzi za nie dość czarną, a wśród wielbicieli białego rocka pewnie zabraknie jej nieco do białości. Trudno więc sobie wyobrazić milszą rzecz do słuchania, gdy ktoś pragnie się na chwilę schować przed modami i odizolować od trendów. Ta basistka i wokalistka urodzona w Niemczech (ojciec służył w US Army) miała nawet chwilę sławy, kiedy zaprosiła ją do swojej wytwórni sama Madonna, ale hitów specjalnie nie miała (miałaby z pewnością, gdyby przyjęli ją do Living Colour, o co się w młodości starała). Sporo eksperymentuje z przetwarzaniem brzmienia basu, co chwilami zbliża ją do rejonów Laswella. A kiedy gra na basie rockowe partie staccato brzmi tak, jak brzmiałaby grupa The Police, gdyby kiedykolwiek się rozwinęła. Jednocześnie jako aranżerka panuje bowiem nad wszystkimi instrumentami w zespole, a nie – jak Sting – spuszcza Branforda Marsalisa ze smyczy i idzie sobie zaparzyć herbatę, czekając na honoraria. Wokalnie Me’Shell radzi sobie coraz lepiej, na upartego mogłaby się ścigać z soulowymi pieśniarkami. Ale chwilowo trochę za mocno kombinuje, jak na poziom akceptacji fanów r&b. Refrenów nie ma, są za to nagłe łamańce rytmiczne i w ogóle atmosfera kompletnego muzycznego uwolnienia. Znów nie dało jej to wszystko płyty wybitnej, ale na tyle dobry album rozrywkowy, że nie zainteresować się nim byłoby niedopuszczalnym przeoczeniem.